niedziela, 14 lutego 2016

SM Youth Detention Center - rozdział XV

Pairing: HunHan (niemożliwe po prostu)
Ostrzeżenia: biją się, przeklinają, Sehun jest trochę szmatą
Ogłoszenia liturgiczne: Zgodnie zaleceniami wszystkich zewsząd się przenoszę na wattpada. Tutaj prawdopodobnie będę jeszcze wrzucać poprawczak, żeby nie wprowadzać specjalnego chaosu, ale wszystkie nowe będą tam. Jeszcze niczego tam nie ma, więc jak już coś opublikuję, to zalinkuję XD

Sehun skinął głową, nawet nie otworzył ust.
Przeszył nas mocniejszy podmuch, otoczył się ramionami. Miałem wrażenie, że wiatr próbuje przegonić nas z powrotem do środka, przenikając przez grube ubrania, skórę, aż do kości. Wsunąłem dłonie do kieszeni, nie pomogło. Nie pomógłby chyba nawet gruby sweter. Nie chodziło o wiatr, ledwo o nim pamiętałem. Prawdziwe zimno wyzierało gdzieś od środka.
- I co ty na to? - zapytałem wyjątkowo spokojnie.
- Nic.
Powoli się odsunąłem. Wzrok Sehuna był skupiony na żarzącej się końcówce papierosa, nie na mnie. Przełknąłem cicho ślinę. To było... zaskakujące. To wszystko. To, że wyznałem mu miłość, że on w ogóle nie zareagował, że... Nie byłem jeszcze pewien, jak powinienem zareagować; rozczarowanie ani gniew nie zdążyły przejąć kontroli nad uczuciami.
Wiedziałem, że za dużo sobie wyobrażam. Jak zawsze. Chociaż nie, to nawet nie była kwestia zawiedzionego wewnętrznego romantyka, zwyczajnie nie rozumiałem braku reakcji. Byłem przygotowany na odepchnięcie, gniew, całą tę gamę gówna, którą fundują bohaterki powieści dla nastolatek nielubianym, zadurzonym w nich idiotom. Sehun nie kazał mi spierdalać, nie wykorzystał żadnego z uprzejmych tekstów na odrzucenie, nic. Nie zrobił nic.
Spojrzałem jeszcze raz na chłopaka, wciąż wpatrywał się w fajkę. Jasne, teraz wolał mnie ignorować. Zajebiście.
- Wracam do pokoju, jest za zimno – rzuciłem niby od niechcenia.
Nie oponował. Nic nowego.


***


Ryczałem pod prysznicem, dopóki ktoś nie wszedł do łazienki. Tylko tego mi brakowało, ja pierdolę. Zasłoniłem usta dłonią, tłumiąc nieumiejętnie szloch.
- Luhan?
Bezdźwięcznie jęknąłem, gdy rozpoznałem głos Krisa. Już chyba wolałbym natknąć się na D.O.
- Luhan – powtórzył.
Przejechałem dłonią po twarzu, ścierając ewentualne resztki łez, zakręciłem kurek prysznica. Teoretycznie nie zamierzałem do niego wychodzić, ale wolałem nie ryzykować. Nie chciałem, żeby zorientował się, że ryczę. Takie zachowanie przystawało tylko ludziom oglądającym „Pamiętnik”, nie powinienem był nawet myśleć o płaczu z innego powodu.
- Jest cisza nocna – zauważyłem po cichym odchrząknięciu.
- Rozumiem, że to twoje łóżko? - Roześmiał się cicho.
Wychyliłem kawałek twarzy za zasłonę prysznicową. Kris uniósł dłoń w geście pozdrowienia.
- Wiem, jak nie zostać złapanym przez kamery, panie zabawny. - Zwilżyłem językiem wargi. - Ty nie. A ponoć chcesz mieć idealną opinię i tak dalej...?
Oparł się o umywalkę, ręce ułożył wzdłuż ciała. W lustrze za nim dostrzegłem swoje odbicie: wyglądałem paskudnie. Strąk jasnych włosów opadał mi na czoło, skóra i oczy wciąż były zaczerwienione od płaczu. Schowałem się z powrotem za kotarą.
- To nie ma znaczenia. - Westchnął. - Znaczy kłamię – oczywiście, że ma duże. Zajebiście duże. I jedocześnie nie. Jak wyjdę za dobre sprawowanie, to nikt nie będzie mógł mnie z tu powrotem wrzucić. Tylko tu nie chodzi o bycie w poprawczaku, tylko o moich cholernych rodziców, bo...
- Możemy o tym pogadać jutro? Miałem ciężki dzień i...
Usłyszałem, jak gwałtownie się odsuwa. Już w tej chwili czułem wyrzuty sumienia, powinienem go wysłuchać. I wysłuchałbym. Każdego innego dnia. Dzisiaj miałem dość swoich pierdolonych problemów.
- Jasne. - Wypuścił głośno powietrze. - Chodzi o to właściwie, że...
- Kris.
Nie kontynuował, wyszedł. Świetnie. Urażony przyjaciel – tylko tego mi brakowało do szczęścia! Zaliczyłem tego dnia w końcu tylko nieodwzajemnione wyznanie miłości! Do pełni szczęścia brakowało jedynie wpierdolu.


***


Rano udawałem, że śpię, dopóki Sehun łaskawie nie opuścił pokoju. Ledwo zdążyłem na zajęcia, śniadanie już dawno przepadło w żołądkach punktualnej i stabilnej psychicznej części poprawczaka.
Na lekcjach nie odzywałem się do nikogo, nawet do Krisa. Nie wydawał się specjalnie zraniony. Powiedział tylko, że sprawa z wczoraj straciła znaczenie i że mam dać mu spokój. Dałem. Do obiadu siedzieliśmy w milczeniu.
Na posiłek pojawiłem się tylko po to, by porwać sprzed talerzy potencjalnych towarzyszy zbrodni. Znowu zgromadziliśmy się u mnie, w nastrojach jeszcze gorszych niż przedtem. Kris czytał, Lay wydawał się całkowicie zrezygnowany, a Sehun... Sehun nie dość, że był cholernym Sehunem, na którego widok czułem pod językiem żółć, to dodatkowo nie miał papierosów, więc dosłownie wariował. Stukał palcami po oparciu krzesła, w różnych kombinacjach zakładał nogę na nogę, bawił się włosami. Miałem jednoczesną ochotę wyrzucić go za ciągłe rozpraszanie, jak i uciec gdzieś daleko, jak najdalej od jego wzroku.
Jedynie Tao zachował entuzjazm. Nic dziwnego, musiał być dumny z mojej nagłej chęci destrukcji. Autodestrukcji, warto dodać. Ta cała akcja miała większe szanse niepowodzenia niż przeżycie jako statysta całego odcinka Gry o Tron.
Plan był możliwie jak najmniej skomplikowany. Podzieliliśmy się na dwie grupy: jedna miała uruchomić alarm przeciwpożarowy i włamać się do gabinetu Minho – druga kryć pierwszą możliwie jak najdłużej. Było to ryzykowne i w gruncie rzeczy idiotyczne, ale nie mogłem wymyślić nic lepszego. Oni też nie. Jeżeli mieliśmy zdobyć jakiekolwiek dowody, musieliśmy wejść do jaskini pieprzonego smoka.


***


Byliśmy na korytarzu drugiego piętra, gdy zabrzmiał alarm przeciwpożarowy. Lay uśmiechnął się słabo, Tao nie zawiódł. I tak cud, że nie wywołał alarmu bombowego. Teraz musiał tylko pozamykać w kiblu kilku losowych chłopaczków – jeżeli na zbiórce nie stawilibyśmy się tylko my, od razu uznaliby nas za winnych.
Biegliśmy, cały poprawczak zdawał się dzwonić. Ściany drżały, dzwięk rozsadzał mi bębenki. Jeżeli to miały być tylko trzy dzwonki, to nie chciałem nigdy usłyszeć czterech. Ciekawe jak brzmiałyby? Jak wieczność? A może po prostu straciłbym słuch?
Rozejrzałem się wokół. Wszystkie przejścia do bloków były otwarte, uroki zagrożenia pożarowego. Chciałem cofnąć się do innego korytarza, lecz Lay machnął ręką. Nie było czasu na paranoiczną ostrożność, poza tym znaliśmy ustawienie kamer tylko tutaj.
Gdy stanęliśmy przed gabinetem Minho (pierwsze pomieszczenie od prawej, naprzeciwko doniczki), uruchomiono zraszacze. Przeklinając pod nosem, zwróciłem się do panelu. Ręka zadrżała mi nieznacznie. Kurwa, przecież raczej nie zmienił hasła, prawda? Liczył, że Sehun będzie przychodził, pewnie nadal liczy. Byłby nielogiczny, gdyby... Ale co, jeżeli...? Ja pierdolę, jeżeli zmienił, ja...
Nie zmienił.
Głośno wypuściliśmy powietrze, gdy drzwi rozsunęły się z sykiem. Lay skinął głową i zniknął w którejś z wnęk. Musiał stać na czatach, już wcześniej to ustaliliśmy. Choć, szczerze mówiąc, żaden z nas nie zakładał, że dojdziemy tak daleko.
Powoli podszedłem do biurka, nagle dziwnie przerażony. Nigdy dotąd, pomijając opuszczone budynki, nigdzie się nie włamywałem, w ogóle rzadko robiłem coś niedozwolonego. Podczas pierwszego – i, kurwa, ostatniego – w życiu napadu omal nie poszczałem się w gacie.
Zacząłem przeszukiwać szafki, napierw niepewnie, ledwo tłumiąc poczucie winy, potem coraz szybciej i szybciej, prawie że niestarannie. Kiedy Tao zjawił się w pomieszczeniu, omal nie wrzasnąłem. Grupo podwyższonego ryzyka zawałowego, oto jestem.
Sterty dokumentów, formalnych pism, kartoteka... Dane poszczególnych wychowanków, teczka z odebranymi zeznaniami i... Właściwie, dlaczego i skąd to miał? Chuj, musiałem się skupić. Przeklinający obok Tao niekoniecznie pomagał.
Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy na dnie Rowu Mariańskiego. Żadnych informacji, nic. Komputer był zablokowany – kod do drzwi nie zadziałał, podobnie jak wpisanie kombinacji 123456789 oraz „Luhan to pizda”. W wersji bez i ze spacjami.
Właściwie, czy to mnie zdziwiło? Absolutnie. Nie mogło być tak łatwo, nawet gry mają większy poziom trudności. Szkoda, że w grze wystarczyłaby sprawna myszka i galawiatura, żeby włamać się do biura NASA. Moi przyjaciele składali się z sadboja, psychopaty, ćpuna i pacyfisty – dlaczego nie wpadłem na przygarnięcie też jakiegoś genialnego informatyka?
- Kurwa mać. - Tao próbował uruchomić sprzęt wzrokiem mordercy.
Odsunąłem się od biurka. Zakładając, że Minho nie chował danych w przewodach wentylacyjnych, wszystko musiało być tutaj. Zakładając, że nie przerzucił tego na prywatny komputer. Albo telefon. Zakładając, że... Kurwa, byłem kretynem.
- Może chociaż podjebiemy mu fajki? - Tao po prostu musiał coś robić.
Spojrzałem w jego stronę. Przy drzwiach leżało kilka kartonów papierosów, jakimś cudem wcześniej ich nie zauważyłem. Czerwone Marlboro. Teoretycznie mógłbym je zabrać dla Sehuna. Praktycznie i tak zmarnowaliśmy zbyt wiele czasu. A gdyby ktoś nas przyłapał z kartonem szlugów, nie moglibyśmy wyłgać się zaciętymi drzwiami w kiblu.
- Okej, nie musisz odpowiadać.
Tao podszedł do metalowej szafki w rogu. Przetrzepaliśmy ją dokładnie, o co mu chodziło? Tam na pewno nie ma... Parsknąłem, gdy wyciągnął dwie farby w spreju.
- Minho zarekwirował to niedawno jakimś gówniarzom. - Uśmiechnął się, jego rysy wyostrzyły się drapieżnie. - Zapłacili mi, żebym je odzyskał, ale nie powiedzieli przecież, że nie mogę ich trochę zużyć.
Ten pomysł był jeszcze głupszy niż cały mój plan. Powinniśmy uciekać jak najszybciej, nie bawić się w... Parsknąłem ponownie. Jebać to.
Świst sprejów, nerwowe rozglądanie się przez ramię, śmiech Tao. Ściany, meble, nawet długopisy pokryły się czerwoną farbą. Kawałek podłogi zajęło ogromne: D.O TU BYŁ. Cieszyło mnie to o wiele bardziej, niż powinno. Nie czułem takiej słodyczy zemsty, odkąd w przedszkolu złamałem nos złodziejowi mojej koparki.
Wyszliśmy na korytarz niemalże na czworaka. Martwa strefa, powtarzałem sobie, kamera nas nie widzi, spokojnie. Chuj, jakbym mówił do ściany.
Lay odłączył się na pierwszym poziomie, my przemknęliśmy na parter. Obserwowanie, jak Tao bezbłędnie kieruje nas przez pomieszczenia gospodarcze, przejścia, których nigdy przedtem nie zauważałem i schody przeciwpożarowe, było ciekawsze od filmu akcji. A raczej byłoby, gdybym bardziej nie przejmował się możliwym złapaniem. Czułem pot na każdej części swojego ciała.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do łazienki, byłem na skraju załamania nerwowego. Położyłem obie dłonie na umywalce, oddychając ciężko. O ja pierdolę.
- Chcę zobaczyć ich miny, jak będziemy tłumaczyć, że obaj się zacięliśmy. - Tao wydawał się zupełnie nie odczuwać napięcia.
Uśmiechnąłem się słabo. Też tego chciałem. Wymówka była kretyńska, ale jednocześnie niemożliwa do obalenia. Tutaj nie było kamer, a Tao zadbał o to, żebyśmy nie byli jedynymi pozostałymi w budynku. Byliśmy czyści. O ile monitoring faktycznie nas nie zarejestrował. Ani nikt...
- Siema, chłopaki, co za niespodziewane spotkanie!
Nie musiałem się odwracać, wystarczyło lustro. W drzwiach stał pierdolony D.O. Z kolegami. Wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki, efekt miłego rendez-vous ze zraszaczami. Rzuciłem szybkie spojrzenie Tao. Nie uśmiechał się.
- Co wy tu właściwie robicie? - Nawet nie drgnąłem.
Weszli z lekkim wahaniem. Mogli mną pogardzać, ale tym razem nie byłem sam. Podstawowa strategia tępych osiłków znana jako „kilku na jednego” nie miała racji bytu.
- Zabrakło na zbiórce kilkunastu dzieciaków. - D.O zbliżył się najbardziej, stał tuż za mną. - Opiekunowie się bardzo scykali, Minho to już szczególnie, i kazał nam was poszukać.
- Ty, uważaj, bo się jeszcze zarazisz – parsknął stojący nieco dalej chłopak. Aparycja weterana potyczek pseudokibiców szła w parze z mocnym akcentem.
- Czym? - Spokojnie odkręciłem kran.
- On jeszcze pyta! - Roześmiał się.
- Myśli, że nie widać, że jesteś cwelem? - dorzucił jego kumpel.
Zamrugałem kilkakrotnie. Okej, tego akurat się nie spodziewałem. Stanąłem przodem do całej bandy.
- Cwelem? - Wycierałem dłonie w papierowe ręczniki. - Czekajcie, mówimy o mnie czy o przyjacielu pieprzonego psychologa, który przypadkiem stoi tuż...
D.O nie dał mi skończyć, nie wytrzymał. Tylko na to czekałem. Rzuciłem mu w twarz ręcznikami i odskoczyłem w stronę kabin. Ruszył za mną trochę na oślep, wymachując rękami. Gwałtownie otworzyłem drzwi kabiny, by się nimi zasłonić. Pięść D.O zetknęła się z płytą, głuchy trzask. Omal nie zmiażdżył płyty. Chwilę potem te same drzwi odwdzięczyły się z nawiązką, gdy, rozhuśtane na zawiasach, trafiły go prosto w głowę. Na jasnej fakturze pojawiły się krople krwi.
Nie miałem czasu na jasną ocenę sytuacji, nawet nie chciałem jej robić. Kopnąłem oszołomionego D.O kolanem w podbrzusze, chwyciłem za włosy. Zanim pomyślałem, jeszcze kilka razy przyjebałem mu drzwiami. Odsunąłem się gwałtownie, pozwalając, by z hukiem upadł na ziemię.
Powiodłem wzrokiem po reszcie. Tao stał w przejściu, chyba próbował blokować parę goryli D.O. Nie musiał. Stali w bezruchu, czerwioni na twarzy. Naprawdę byli aż tak zdziwieni?
Splunąłem na ziemię i spokojnie przepchnąłem się między osiłkami. Powinienem był coś powiedzieć, coś w stylu sentencji na podsumowanie zwycięstwa, ale wciąż byłem pod wpływem adrenaliny, nic nie mogło mi przyjść do głowy. Może gdybym oglądał więcej westernów, byłbym w stanie zacytować przynajmniej Clinta Eastwooda. A tak nic, pustka.
- Nie wiedziałem, że masz w sobie takie pokłady agresji. - Tao nie ukrywał rozbawienia.
Chciałem się odgryzć, ale powstrzymałem się. To nie miało znaczenia, ta cała rozmowa nie miała znaczenia. Nagle zdałem sobie sprawę z czegoś zupełnie innego. Minho wiedział.
Nie wierzyłem w przypadki. Nie wierzyłem, że Minho wytypował losowo D.O i jego ochroniarzy, żeby poszli nas szukać. I że tamci dziwnym trafem natknęli się na nas w toalecie. Sprawdzaliśmy korytarz przed wejściem, nikogo na nim nie było. Wiedzieli. On wiedział. Tylko skąd?
Ktoś musiał... Któryś z moich przyjaciół musiał mu powiedzieć.


***


Minho nie poinformował nikogo z zarządu.
Ewentualnie jeszcze nie odkrył, w jakim stanie znajduje się jego gabinet.
W każdym razie w ogóle o to nie pytali. Wiedzieli, że któryś z nas wywołał alarm, chcieli tylko przyznania się. Dopóki nikt nie uciekł, nie przejmowali się specjalnie zajściem. Potrzebowali jedynie obciążyć kogoś kosztami za interwencję przeciwpożarową. Nawet się nie zająknąłem, moi rodzice mieli dostatecznie wiele problemów.
- Dlaczego w zasadzie poszliście do tej łazienki zamiast być na zajęciach? - Siwon nie spuszczał ze mnie wzroku.
Po złapaniu nie pozwolili mi kontaktować się z Tao. Do czasu „przesłuchania”. Chcieli nam odebrać możliwość ustalenia wspólnej fałszywej wersji. Tak powiedzieli. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że to fikcja. Omówiliśmy z Tao odpowiedzi na wszystkie pytania na dłuuugo przed samą akcją.
- Musimy się w to wgłębiać? - parsknąłem nieco za głośno. Wszystko robiłem za głośno, zbyt ostentacyjnie. Rozwaliłem się na krześle, co jakiś czas ziewałem i wzdychałem z teatralnym znudzeniem. W głębi duszy jednak modliłem się tylko, by wypaść przekonująco. Nie chciałem, żeby zorientowali się, jak przestraszony jestem. - Bycie w jednej kabinie chyba jeszcze nie jest zabronione.
Siwon patrzył na mnie w milczeniu. Albo po cichu podśmiewywał się z mojej gry aktorskiej, albo martwił się o zdrowie psychiczne. Niezależnie od tego, wciąż wyglądał, jakbym zajebiście go wkurwiał. Nie tylko jego.
Stojący za biurkiem Kai od wejścia mordował mnie spojrzeniem. Był rozczarowany, wściekły i z każdą minutą coraz bardziej zaskoczony moim podejściem. Nie czułem nawet grama wyrzutów sumienia. Gdyby z nami współpracował, nie musiałbym łamać tylu zasad.
- Zdajesz sobie sprawę, że Tao twierdzi, że jest zarażony HIV? - próbował podejść mnie psychologicznie.
- Lubię ryzyko – palnąłem, zanim zdążyłem ugryzć się w język.
Kai uniósł brwi, Siwon chyba zaczynał mieć dość nas obu.
- To nie ma znaczenia – uciął chłodno. - Jeżeli nie ustalimy sprawcy, wszyscy oskarżeni będą solidarnie sprzątać ośrodek wieczorami.
Skinąłem głową. Protesty nie miały sensu, nie chciałem wyjść na jeszcze bardziej bezczelnego. Oni wyglądali na równie zrezygnowanych. Siwon, jako doświadczony naczelnik, chyba przywykł do takich sytuacji i po prostu ubolewał nad wizją papierkowej roboty. Kai natomiast nie spuszczał ze mnie wzroku.


***


Dlaczego to zawsze musiało być sprzątanie? Nie mogli zmusić wychowanków do bójek w klatkach? Albo chociaż sprzedać na organy? To rozwiązałoby tyle problemów, a i nie musiałbym teraz zamiatać kurzem kurzu. Gdyby to był chociaż mop. Lubiłem mopy. Jeżeli dobrze pamiętałem, to właśnie jednym z nich biłem się po raz pierwszy z D.O. Czułem się do nich sentymentalnie przywiązany. Coś na wzór sportowca i jego miłości do medalu olimpijskiego.
Robota była tym gorsza, że nas pilnowano. Ktoś na górze w końcu zorientował się, że karne dyżury częściej kończą się nie czystą, a zakrwawioną podłogą. Tym sposobem do kilkunastu oskarżonych przydzielono taką samą liczbę patrolujących strażników. Równie zirytowanych całym zamieszaniem jak my.
Przynajmniej znalazłem się na jednym korytarzu z Tao. Mogliśmy rozmawiać niemal swobodnie. A raczej moglibyśmy, żaden z nas nie pokusił się o próbę. Nie miałem ochoty na jego nienaturalnie wesołkowaty nastrój, w ogóle nie chciałem z nikim gadać. Ktoś nas zdradził. Lay? Kris? Sehun? Któryś z nich poinformował Minho, któryś z nich mnie okłamywał.
Krisa skreśliłem z braku motywu. Nie byłem światowej klasy detektywem, ale wystarczyło obejrzeć parę sezonów CSI Kryminalnych Zagadek Miami, żeby wiedzieć, że nie ma zbrodni bez przyczyny. O Sehunie wolałem nie myśleć. Lay... To było prawdopodobne. Czułem się z tym chujowo, mimo wszystko przyjazniłem się z nim w chuj długo, ale...
- Myślę, że to Kris. - Tao przystanął obok.
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem.
- Kris? Po chuj miałby?
- Bardzo chce wrócić do domu. - Przeciągnął się. - Bardzo, Luhan.
- Kurwa, każdy chce, ja też. To nie oznacza, że od razu na kogoś donoszę.
- Nie rozumiesz. - Pokręcił głową.
- Ty też nie.
- Ale ja próbuję.
Odszedł tanecznym krokiem, nim wymyśliłem jakąś błyskotliwą ripostę. Albo jakąkolwiek. Cokolwiek. Nie wierzyłem mu. Wiedziałem, że chce namieszać mi w głowie. Już taki był – lubił wszystko rozpierdolić, żeby potem z uśmiechem przechadzać się wśród zgliszczy. Zresztą nawet jeżeli w to wierzył, nie mieliśmy żadnych dowodów. Przynajmniej ja nie miałem. I bardzo nie chciałem, żeby się pojawiły.


***


Do pokoju wracałem wręcz po omacku. To nie było tylko zmęczenie, nie potrafiłem zapanować nad myślami tak samo jak i nad ciałem. Wlokłem się przez korytarz, mrużąc oczy. Otoczenie tonęło w betonie i infantylnych pastelach, ściany odbijały intensywne światło, jakaś lampa migała. Sceneria rodem z horroru, pozostawało mi jedynie czekać na psychopatę za rogiem.
Jakimś cudem przeżyłem. Drzwi rozsunęły się niczym wrota do raju, chciałem tylko tam wreszcie wejść. I iść spać. Bez kąpieli, żarcia ani papierosa. Tylko paść na łóżko, otulić się kołdrą i zasnąć. Jak zwierzę.
Najpierw dotarł lekki, niemal niewyczuwalny zapach papierosów. Dopiero po chwili przeszyło mnie zimno, gwałtowny powiew wiatru, który wpadł przez otwarte na oścież okno. Podniosłem powoli głowę.
Sehun leżał, rozwalony na łóżku na wszystkie strony świata. Patrzył w sufit. Szybkim krokiem podszedłem do okna, by z trzaskiem je zamknąć. Dalej milczał. Ja też.
Coś tu było nie tak. Nie wydawało mi się, poczułem dym cholernych papierosów. To samo w sobie było dość dziwne, w końcu obaj cierpieliśmy na ich brak od kilku dni. Na parapecie leżała zapalniczka, nie było popielniczki ani samych fajek. Sehun ukrywał przede mną palenie? O chuj mu chodziło? Myślał, że nie będzie się musiał przez to dzielić? Jak wolał, nie zamierzałem go o nic błagać.
Nonszalancko oparłem się o parapet. Chciałem, żeby zdawał sobie sprawę, że o wszystkim wiem. Czego niby miałbym mu zazdrościć? Kilku skrętów, które wyżebrał od jakiegoś dzieciaka?
Chociaż może jednak cokolwiek zostało. Tłumiony głód nikotynowy wygrał z godnością, trudno. Wręcz skanowałem wzrokiem podłogę, szukając jakichkolwiek resztek po szlugach. Uniosłem brwi, gdy faktycznie coś znalazłem. Całą paczkę. Pod łóżkiem.
Schyliłem się w tempie podchodzącym pod slow motion. Kiedy wstałem, Sehun tym razem nie unikał mojego wzroku. Wpatrywaliśmy się w siebie, on ściskający w dłoni kołdrę, ja opakowanie czerwonych Marlboro.
- Sehun – zapytałem głucho – skąd masz papierosy?