sobota, 12 grudnia 2015

Ucieknijmy (jeszcze jesteśmy młodzi) 3/3

Pairing: SeKai, jakieś tam Seulgi x Irene (Red Velvet)
Ostrzeżenia: 
seksy, przekleństwa, alkoholu, papierosy, czego tutaj nie ma
Aahahaha: Także tego, to by było na tyle, jeżeli chodzi o dotrzymywanie terminów. No ale jest. I ma milion stron w openoffice. Czuję się prawie jak młody bóg. Prawie, bo wciąż wisi nade mną poprawczak. Który na pewno będzie w tym miesiącu, przysięgam na mamusię i tatusia.
Miłego czytania (wreszcie)! Mam nadzieję, że nie umrzecie od ciągle zmieniających się fontów, zafundowanych przez pierdolonego bloggera.



Nie wiem, ile siedziałem na plaży. Buty wyschły, piasek między stopami przestał się kleić: stał się sypki, tak jak ten, który miałem we włosach. Wpatrywałem się przed siebie – nie w jezioro, niebo, gwiazdy, tylko tępo w przestrzeń.
Seulgi szturchnęła mnie w ramię. Powoli przeniosłem wzrok na jej roześmianą, zaczerwienioną od alkoholu twarz. Nie wyglądała tak wiedźmowato ani przerażająco jak zazwyczaj. Może niektórzy ludzie faktycznie stawali się sympatyczni tylko po paru głębszych?
- Gdzie jest Jongin? - Podała mi butelkę piwa.
Poszedł. Powiedział, że wszystkiego się domyślił od początku i zwyczajnie poszedł, nawet się nie obrócił. Zostawił mnie zdezorientowanego i przerażonego jednocześnie, tak jak ja kiedyś zostawiłem go na przystanku. Ale jak mogłem powiedzieć o tym Seulgi?
- Nie ma go – odpowiedziałem głucho.
- Zgrywa niedostępnego czy po prostu odlewa się w lesie?
Otworzyłem butelkę zębami, kompletnie ignorując dudniące w głębi czaszki ostrzeżenie dentysty. Uszkodzone szkliwo znajdowało się teraz na liście moich problemów gdzieś pomiędzy głodem na świecie a urodzinami ojca mojej dziewczyny. Naprawdę chuja mnie to obchodziło.
- Co byś zrobiła – zacząłem powoli – gdybyś dawno, dawno temu poznała jakąś laskę, zakochałybyście się w sobie, byłoby świetnie i nagle ona by cię nazwała nienormalną lesbą i odrzuciła, tak zupełnie bez powodu i sensu? - Upiłem niespiesznie łyk piwa, próbując opanować coraz wyższy głos. - A potem nagle by wróciła, udawała, że niczego takiego nie pamięta, i chciała cię przeruchać?
Seulgi milczała. Pijacki rumieniec nie zniknął, podobnie jak kolejna butelka w jej dłoni, w niebyt odszedł jedynie uśmiech. Jej rysy były wyostrzone, twarz poważna, wyglądała jak prawniczka żywcem wyjęta z serialu sensacyjnego; już rozumiałem, dlaczego zrobili z niej rzeczniczkę, potrafiłem zobaczyć, jak z taką samą surową, zdecydowaną miną przeprowadza dyskusje z urzędnikami. I byłem pewien, że nawet nie mrugnie, kiedy będzie próbowała mnie zaraz utopić za to, co zrobiłem Jonginowi.
Zamiast tego ścisnęła moją dłoń.
- Jeżeli Jongin naprawdę... – Pociągnęła z butelki, jakby chcąc dodać sobie odwagi. – Jest więc skończonym chujem i tyle w temacie, musisz mu skopać dupę. A ja ci w tym pomogę.
Pokręciłem głową. To nie było tak, Seulgi. To nie było, kurwa, tak. I to było jeszcze gorsze.
- To nie on, ja to wszystko zrobiłem. Nie chciałem, ja tylko...
Już mnie nie słuchała. Podniosła się, otrzepała sukienkę, odrzuciła na piasek pustą butelkę. Bijący od niej chłód niemal parzył moje palce. Bez słowa ruszyła w kierunku ogniska, nie odezwała się nawet słowem. Patrzyłem, jak oddala się powoli, coraz bardziej i bardziej, jak w ciemności jej ubrania tracą kolory. Nagle odwróciła się gwałtownie.
- Jesteś takim pierdolonym tchórzem, Sehun! - wrzasnęła.
Ledwo mogłem dostrzec jej sylwetkę, nie wspominając o wyrazie twarzy – był w końcu cholerny środek noc. Wiedziałem, że teoretycznie gdzieś tam jest, jednak nie potrafiłem tego dokładnie określić. Zupełnie jakby wyzywało mnie powietrze.
Wręcz namacalnie poczułem, jak puszczają mi zahamowania. Byłem wściekły. Zły. Wkurwiony. Bo w końcu, nieważne, co zrobiłem, to Jongin tak naprawdę mnie oszukał. O wiele gorzej niż ja kiedyś. Nie zasługiwałem na to, on się na mnie wyżył, a teraz miałem uchodzić za głównego złego? Po moim, kurwa, rozłożonym trupie.
Nie widziałem Seulgi, mogłem więc wrzeszczeć, wyrzucać z siebie słowa bez przejmowania się adresatem. Po prostu darłem się w ciemność.
- Pierdol się! Nie masz o niczym pojęcia, oboje nie macie!
- Chuja mnie to obchodzi, jesteś tchórzem!
- To nie ma nic wspólnego z jebanym tchórzostwem! - krzyczałem idiotycznie. - Jongina nazwałaś chujem, czemu ja miałbym być tchórzem? Dlaczego niby?!
- Żeby być chujem, trzeba mieć chociaż jaja.
Kopnąłem piasek, stopa oczywiście natrafiła na kamień. Łzy bólu napłynęły mi do oczu. Pierdolona przyroda. Pierdolony wyjazd, pierdolona Seulgi, pierdolony Jongin. Nienawidziłem ich wszystkich. Zostawili mnie, poniżyli i totalnie pojebali w głowie. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że nie mogę przestać płakać.


***


Wieczorem wpadłem na Chanyeola w łazience. Szczotkował zęby, prawie nagi, jedynie z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Odruchowo odskoczyłem, on nawet się nie przejął. Nie wyglądał też, jakby miał jakiekolwiek pojęcie o tym, co stało się w nocy. A wiedział, na pewno wiedział, musiał wiedzieć. Wrzeszczeliśmy z Seulgi na całą okolicę, było dość widowiskowo. Zresztą to właśnie Chanyeol znalazł mnie zaryczanego na plaży. Nic wtedy nie powiedział, teraz chyba też nie zamierzał.
- Chyba muszę się wynieść – oznajmiłem cicho.
Chanyeol wyciągnął szczoteczkę z ust.
- Naprawdę aż tak się przejmujesz? Stary, każdy się tutaj kiedyś pokłócił z Seulgi, to nic strasznego. Zresztą ona tylko gada, żałuj, że ominęła cię ostatnia kłótnia pary spod literki T. - Przepłukał usta. - Tam dopiero było wszystko, włączając robienie laleczek voodoo i podpalanie ciuchów.
Potrząsnąłem głową.
- Nie chodzi o Seulgi, tylko... On tutaj za ciężko bywa.
Westchnął ciężko. Spokojnie odłożył szczoteczkę, umył dłonie. Czułem się jak bardzo irytujące, rozwydrzone dziecko, które próbuje zwrócić uwagę znudzonego ojca.
- Do wieczora znajdę ci mieszkanie, okej? - Uśmiechnął się pocieszająco. 
- Ale wiesz... Gdyby wszyscy po zerwaniu odchodzili z organizacji, już dawno nikogo by tutaj nie było. - Wytarł twarz ręcznikiem. 
- Nie zerwaliśmy. W ogóle nie było czego, do cholery, zrywać, mam dziewczynę! - zirytowałem się.
- Zerwanie z nią będzie dobrym punktem wyjścia do pogodzenia się Jonginem, nie sądzisz? - Poklepał mnie po ramieniu, chyba z zamiarem dodania odwagi.
Nie zadziałało.



***


Irene też była lesbijką, ale - w przeciwieństwie do Seulgi - zachowywała się jak kobieta. Normalna kobieta, taka z telewizyjnych romansów. Nie przeklinała, nie rzucała się nikomu do gardła, wolała wino od piwa. Parapety w jej mieszkaniu były wypełnione doniczkami, podłogę zajmowały dwa koty i ich zabawki, a na każdym z foteli leżał ozdobny, pluszowy koc.
Pod jednym takim kocem spędzałem właśnie tydzień, wymawiając się chorobą. Zasadniczo nie było to kłamstwo: bolała mnie każda część ciała, nie byłem w stanie przełknąć nawet kawałka chleba. Dotąd nawet nie przypuszczałem, że można czuć się tak chujowo. Jeżeli tak miało wyglądać to całe zakochanie, nic dziwnego, że Werter pierdolnął sobie w łeb.
Uniosłem słabo rękę, by ponownie wsunąć do magnetofonu kasetę kompaktową z britpopową kompilacją. Początkowo ledwo mogłem uwierzyć, że ktokolwiek trzyma jeszcze w domu takie starocie, teraz nie chciałem nawet o tym myśleć. O niczym nie chciałem myśleć. Chciałem tylko słuchać pieprzonego Blur, wyobrażając sobie zirytowanie na twarzy Jongina, gdyby mnie na tym złapał. Nie znosił takiej muzyki, głosił potrzebę rozstrzelania Damona Albarna, odkąd się poznaliśmy, odkąd jakiś naiwny sprzedawca w sklepie z europejską muzyką puścił nam Leisure z zapewnieniem, że na pewno spodoba się wszystkim nastolatkom. Nie spodobało. I choć ja zmieniłem zdanie z dwa lata temu, w okolicach wydania The Great Escape, tak Jongin pozostał wierny swoim przekonaniom. Jeszcze u Chanyeola słuchałem, jak żąda postawienia całego zespołu pod ścianę razem z Bonem Jovim i Eltonem Johnem za zaśmiecanie kultury. Ciekawe, czy wciąż w tym trwał. Ciekawe, czy może nie zrobił wyjątku na parę dni, żeby pogrążyć się w rozpaczy przy przygnębiającej muzyce. Ciekawe, czy w ogóle jakoś przeżywał to... wszystko. Pewnie nie. Pewnie teraz śmiał się, palił i pieprzył do The Doors.
Wsunąłem kasetę.
- Ja pierdolę, ty naprawdę wpadłeś w jakąś jebaną katatonię – odezwała się od drzwi Seulgi, pretensjonalnie przeciągając samogłoski.
Cholera. Liczyłem na wyrozumiałą i ciepłą Irene, nie na powrót Koszmaru z ulicy Wiązów.
- Nie używaj słów, których nie rozumiem – jęknąłem.
- Wyglądasz jak gówno.
Cóż, z tym nie mogłem dyskutować. Wczoraj przypadkowo natknąłem się na lustro – niemyte od tygodnia, poskręcane włosy żyły własnym życiem, szczękę pokrywały zaczątki zarostu, oczy były niezdrowo podkrążone. Po raz pierwszy od kilku lat nie wyglądałem atrakcyjnie.
- Irene kazała odgrzać zupę i zabroniła wylewać ci ją na stopy. - Położyła na stole torbę z jedzeniem na wynos.
Nie odpowiedziałem, zapachu dobiegającego z torby w żaden sposób nie można było pomylić z odorem zupy. Ślina napłynęła mi do ust.
- I to jest ta zupa?
Posłała mi pełne politowania spojrzenie.
- Czy ja ci wyglądam na ciotę? Nie chcę cię otruć, to pizza.
Wiedźma zamieniła w świętą, kiedy po tej deklaracji wyciągnęła jeszcze piwo.
- Tęskniłem za tobą – jęknąłem.
- Oczywiście, że tak, również za sobą tęskniłam. - Otworzyła obie butelki. - I za tobą też, minimalnie.
Nie kłóciłem się, całkowicie skupiłem się na pizzy. Przez kilka minut ciszę zakłócały jedynie odgłosy jedzenia. Seulgi skończyła pierwsza.
- Dowiedzieliśmy się wszystkiego. - Dopiła resztki swojego piwa. - I ten kretyn dostał w zęby. Nie ode mnie, od Chanyeola – dodała szybko, widząc moją minę. - Ja wciąż uważam, że to ty bardziej na to zasługujesz, ale przecież nie mogłam powstrzymać prawie osiemdziesięciu kilo żywych mięśni. Zresztą to było godne zobaczenia – o tym prawym sierpowym bardowie będą śpiewać pieśni, a policjanci pisać raporty.
Odstawiłem butelkę. Czegoś chciała, byłem tego całkowicie pewien.
- Po co tutaj przyszłaś?
W odpowiedzi tylko podniosła moje piwo, by wziąć kilka łyków, całkowicie ignorując moje oburzenie.
- Zapłaciłam za nie, będę pić, ile, kurwa, będę chciała, niewdzięczny kretynie. - Machnęła butelką. - A ty weźmiesz dupę w troki, ogarniesz się i wrócisz do Chanyeola.
- Nie chcę – odburknąłem cicho.
- Nikogo to nie obchodzi, złotko.


***


Salon tonął w kolorowych, pokrytych różnymi symbolami płachtach. Większość przedstawiała różnie zapisany skrótowiec organizacji: SLRK. Teoretycznie wciąż funkcjonowaliśmy jako Union for University Students' Homosexual Rights, ale wszyscy od samego początku mówili o zmianie nazwy na mniej... skonkretyzowaną. Co nie zmienia faktu, że wciąż nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem z Solidarity for LGBT Human Rights of Korea wyszło im SLRK.
Na ścianie wisiała zużyta tablica korkowa, na wbitej do połowy pinezce z trudem utrzymywała się gigantyczna kartka. Prawdopodobnie miała być swego rodzaju konspektem albo rysunkiem poglądowym, ale oczywiście wszyscy o niej zapomnieli. Woleli siedzieć na ziemi, kłócąc się o dobór farb do plakatów, jakby mogło to wpłynąć na politykę zagraniczną i obroty sfer niebieskich.
Seulgi pchnęła mnie bliżej dyskutującej grupki, dwie czy trzy osoby podniosły głowy. Jongin t e ż. Przez chwilę na mnie patrzył, w jego oczach dostrzegłem błysk nieokreślonej emocji. A potem on odwrócił głowę, niespiesznie i naturalnie, tak jakbym był kimś, kogo kiedyś dawno temu i przelotnie poznał.
- Bądź dużym chłopcem, siadaj wreszcie. - Seulgi bezlitośnie utrudniała mi wczucie się w melodramatyzm sytuacji.
Jakaś laska zrobiła mi miejsce, skorzystałem. W zasadzie nie miałem pojęcia, dlaczego godziłem się na to wszystko. Mogłem równie dobrze wyjść i posłać ich wszystkich do diabła. Ale nie wychodziłem. Siedziałem jak ostatni kretyn, kiedy młodzi bojownicy o równość i sprawiedliwość debatowali nad kawałkami płótna.
- Organizujemy coś? - zadałem nieprzytomnie pytanie, zanim zdążyłem ugryźć się w język.
Jakiś obcy chłopak otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale przerwał mu Jongin, nawet nie podnosząc głowy:
- Organizujemy. - Nie musiał dodawać, że to „my” nie dotyczy mnie, to było czuć.
Jeżeli atmosfera była napięta w momencie mojego wejścia, teraz nad całym pokojem unosiła się chmur gradowa.
- I, jak rozumiem, nie mogę się o tym dowiedzieć? - Patrzyłem w przestrzeń, nie na niego.
Odpowiedziała mi cisza. Powiodłem wzrokiem po zebranych, krzywiąc się z niesmakiem. Cudowne towarzystwo, aż zachęca do angażowania się!
- Co w takim razie tutaj w ogóle robię? - zapytałem chłodno.
Jongin wstał, odłożywszy paczkę markerów. Miał brudne palce, chyba od malowania, choć równie dobrze mógł to też być kurz.
- Dobre pytanie. – Narzucił torbę na ramię. - Co ty tu właściwie, kurwa, robisz? Mało ci?
Milczałem, więc wyszedł. Całe mieszkanie zadrżało pod wpływem uderzenia drzwi. Nie znosiłem większych skupisk ludzkich, jednak w tej chwili żałowałem, że w pokoju jest ledwo kilkanaście osób. Inaczej nikt by niczego nie zauważył. Nikt nie patrzyłby na mnie jak na intruza, przez którego Jongin uciekł, nikt nie zastanawiałby się, co między nami zaszło. Bylibyśmy anonimowi, mógłbym nawet za nim pobiec. Albo dać w ryj.
Teatralne, protekcjonalne westchnięcie Seulgi nie polepszyło atmosfery.
- Wbrew pozorom nie jesteśmy tutaj dla kolejnej afery – przejęła stery. - Protest na uniwerku jest niemal na sto procent niezatwierdzony, więc będziemy to wszystko robić nielegalnie. Nielegalnie, czyli, kurwa...
- Trzasnął drzwiami. - Irene nachyliła się do mnie, jej dłoń zacisnęła się na mojej. - To znaczy, że zaraz przestanie się wściekać, wszystko będzie dobrze.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. Naprawdę tak łatwo domyśliła się, o czym myślę? Jak mogłem kiedykolwiek upominać się o Oscara, skoro byłem tak chujowym aktorem?
- Weź się w garść – dodała z bladym uśmiechem. - Nie odzywaj się, dopóki sam się nie odezwie. A potem mu przejdzie i znowu będę mogła wam zazdrościć, do chwili, aż nie zaczniecie doprowadzać wszystkich do nudności.
Totalnie nie potrafiłem przyjąć jej punktu widzenia, ale nie chciałem się kłócić. Wysunąłem dłoń spod jej ciepłej ręki, żeby otoczyć Irene ramieniem. W przeciwieństwie do mnie była całkowicie zrelaksowana, uczestniczenie w tych spotkaniach chyba ją odprężało.
- Mogę oprzeć na tobie głowę? - Ziewnęła rozdzierająco.
Albo po prostu na nich odsypiała.
- Twoja dziewczyna nie będzie zazdrosna? - Wskazałem podbródkiem Seulgi, która wciąż nie dopuszczała nikogo do głosu.
- To nie do końca jest moja dziewczyna.
- Nie jest?
Nieznacznie zesztywniała.
- To skomplikowane.
Parsknąłem. Nie miała pojęcia, co znaczy to słowo.
***


- Zrywamy? - Boa odłożyła czasopismo. Szczerze mówiąc, byłem autentycznie zdziwiony, że zareagowała aż tak emocjonalnie. - Nie rozumiem.
Ja też nie.
- To brzmi idiotycznie – przy niej zawsze traciłem pewność siebie – ale taki... układ chyba mi nie pasuje. To znaczy... Wolałbym jednak być z kimś, kto mnie, nie wiem, kocha.
Przechyliła głowę, końcówki jej ciemnych włosów przesunęły się po blacie.
- To przez tego chłopaka? Tego, o którym mówiłeś? - Splotła dłonie. - Jesteś... taki jak on?
Niemal odskoczyłem od stolika.
- Nie. Nie, nie o to chodzi!
- W takim razie – uśmiechnęła się drwiąco – to faktycznie brzmi głupio.



Listopad, 1997


- Ponoć któryś z profesorów wniósł na nas skargę. - Tylko Chanyeol potrafił wywołać burzę samym wejściem do mieszkania. - Że niby jesteśmy bezprawni i trzeba nam cofnąć rejestrację.
Zapanowała grobowa cisza.
- Co, kurwa? - odezwał się w końcu któryś z nowych lokatorów Chanyeola. Ostatnimi czasy przygarniał wszystkich, którzy po wyoutowaniu zostali wyrzuceni z domu. I oczywiście nie żądał o nich żadnego dokładania się do czynszu, jedynie podwyższając moje opłaty. Nie chciało mi się kłócić. Zresztą dzięki całodobowej obecności tylu głośnych dzieciaków nie miałem czasu na użalanie się nad sobą.
- Jeong Yol tak uważa, a on zawsze ma same pewne informacje – wyjaśniła spokojnie Irene, bawiąc się jaskrawą czapką Chicago Bulls.
Wymieniłem z nią szybkie spojrzenia. W tym momencie oboje dziękowaliśmy Bogu, że Seulgi nie postanowiła dzisiaj wpaść. Gdyby dowiedziała się, co się stało, już bylibyśmy w trakcie wzniecania zamieszek.
Huk, jaki wywołała komórka Jongina, kiedy uderzył nią o szafkę, rozwiała nasze złudzenia co do dyplomatycznego rozwiązania sprawy. Jongin najwyraźniej zamierzał przejąć rolę głównego krzykacza.
- Nie mogą tego zrobić. - Potrząsnął głową. - Nie mogą delegalizować grupy studenckiej tylko dlatego, że się z nią nie zgadzają. Na tej podstawie dałoby się nie przyznać rejestracji nawet klubowi miłośników herbaty, to nie ma sensu.
Oczywiście, że nie miało, wszyscy to wiedzieli. Profesorowie też. Nic nie mogliśmy z tym zrobić, ale nadmierne reagowanie też podpadało pod idiotyzm. Fanatyczny idiotyzm.
- Jeden homofobiczny dziad nie zmieni statutu, nie musisz się tak pieklić. - Zamknąłem książkę, którą trzymałem na kolanach, udając przed samym sobą, że się uczę. - Jak to przegłosują, to wtedy będziemy mogli protestować.
Całkowicie mnie zignorował.
- Musimy przyspieszyć protest, zorganizować go teraz! - Uśmiechnął się nieznacznie, jego oczy płonęły blaskiem. - Pokażemy im, że się nie ugniemy, że wcale nie jesteśmy zależni od ich głosowań i zacofanych poglądów!
Wszyscy wpatrywali się w niego w milczeniu. Nowi członkowie, czyli właściwie większość obecnych, nie byli jeszcze przyzwyczajeni do takich zrywów ani wygłaszania swoich opinii, czekali na kogoś, kto pierwszy głośno się zgodzi. Albo rzuci w Jongina pomidorem.
- W zasadzie nie musimy się nawet przejmować przekładaniem terminów, demonstracja i tak miała być nielegalna. - Chanyeol oparł się o drzwi balkonowe, zapalając papierosa. - Tylko jeszcze prawie nikt nie wie, Yol powiedział tylko przedstawicielom. Jeden, Chang, od razu założył, że nie będzie martwić swojej grupy.
Słowa Chanyeola zadziałały jak wrzucenie bomby. Chłodny wiatr wdarł się do pomieszczenia, jednak nikt poza mną tego nie zauważył. Część osób wstała, część zaczęła krzyczeć, ktoś obiecywał zamordowanie całego dziekanatu. Jongin obserwował to z rozbawieniem, ale pozbawionym jakiegokolwiek poczucia wyższości. Zgadzał się z nimi.
Jeden chłopak nie przekrzykiwał nikogo. Wyglądał jak stereotypowy kujon i równie surrealistycznie stereotypowo podnosił rękę, by zabrać głos. Jonginowi zajęło chwilę, zanim go zauważył. Kolejną, nim uciszył pozostałych.
- Nie powinniśmy trochę poczekać, aż sytuacja się wyklaruje? - Dzieciak wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować ze stresu.
- Wyklaruje? - powtórzył cicho Jongin. - Czyli uważasz, że mamy czekać, aż zniszczą wszystko, o co walczyliśmy? Aż znowu będziemy zaczynać od nowa, aż nastąpi całkowity regres? Uważasz, że powinniśmy dać im prawo decydowania o nas, traktowania nas jak podludzi? To próbujesz teraz zaproponować?
Dzieciak naprawdę zrobił się zielony, a ja nie wytrzymałem.
- Ja pierdolę. - Wrzuciłem książkę do torby.
Byłem wkurwiony. Nie chodziło o to, jak rzucił się na biednego dzieciaka, niespecjalnie obchodziły mnie zranione uczucia kretynów, którzy jeszcze nie wyrośli ze szkolnej ławki. Ważne było co innego, ważne było to wszystko, do czego doszliśmy jako grupa i co ci kretyni próbowali teraz zniszczyć. Nie byli tego świadomi, nie potrafili myśleć perspektywicznie, byli na prostej drodze do zamordowania całej organizacji. Ale nie, kurwa, oni widzieli siebie jako małą rewolucję niestrudzenie walczącą o prawa mniejszości.
Cała sala przeniosła na mnie spojrzenie, Jongin chyba też zapomniał o zabawie w ignorowanie.
- Chcesz coś powiedzieć? - warknął, zmieniając cel ataku.
- Skoro pytasz. - Podniosłem się z miejsca. - Wszystkich was zamkną za rozruchy. Wielka kampanią na rzecz LGBT zakończy się spotkaniem z pałką, aresztem i relegacją z uczelni. A na resztę spadnie wpłacanie kaucji, kiedy wasze mamusie odmówią finansowania synków-pedałów.
Nikt się nie odezwał. Nie zamierzałem czekać, aż się otrząsną, chciałem wyjść i dać sobie spokój z tą gromadą autodestrukcyjnych debili. Za bardzo się zaangażowałem, ja przecież nigdy się nie angażowałem. Musiałem spotkać się z kimś normalnym, uspokoić się, przestać...
- „Was”? - Głos Jongina zatrzymał mnie w korytarzu. - Czyli ty nie będziesz brał udziału?
Odwróciłem się powoli. Z salonu wyglądało kilkanaście głów, wszyscy patrzyli na mnie tak, jak parę chwil temu na Jongina. Znaliśmy się, kojarzyliśmy, z wieloma z nich miałem okazję porozmawiać przy fajce czy porannej kawie. Dla niektórych moje zdanie pewnie coś znaczyło. Gdybym nie uczestniczył w tej debilnej akcji, pojawiłyby się wątpliwości. Wątpliwości zamieniłyby się w rozłam. Delikatny, odpadłoby góra kilka osób. Może ktoś jeszcze by nagle odzyskał instynkt samozachowawczy, paru by stchórzyło... Zostałaby garstka.
Jongin też zdawał sobie z tego sprawę. Stał wyprostowany, teoretycznie niewzruszony. Gdyby nie dłoń, którą bezwiednie zaciskał w pięść, może bym uwierzył w jego beznamiętność.
Pokręciłem powoli głową.
- Oczywiście, że będę.
Wyszedłem z mieszkania, ucinając rozmowę.


***


Nie zdążyłem nawet streścić całego spotkania, Seulgi już czterokrotnie nazwała mnie kretynem. Nie tylko mnie, nas wszystkich. I miała całkowitą rację, uważałem tak samo. Odmówiła brania udziału w tak niezorganizowanej akcji, kazała mi zrobić to samo, a kiedy odmówiłem – rzuciła we mnie popielniczką.
Chanyeol z kolei jeździł i biegał po całym Seulu, konstultując się ze wszystkimi związanych w jakikolwiek sposób z SLRK – poza członkami zarządem, który od początku zabronili nam robienia czegokolwiek - oraz namawiając do udziału tych, którzy byli zbyt przestraszeni albo rozsądni, żeby się zadeklarować.
Inaczej mówiąc, w wieczór poprzedzający akcję zostałem sam na placu boju. Tymczasowi lokatorzy Chanyeola zostali kilka dni temu przerzuceni do Irene, zaangażowana reszta poszła już do domów. W mieszkaniu byłem tylko ja.
Okej, może nie do końca.
Na surowej, szarej podłodze walały się kawałki tektury, skrawki papieru, farby w sztyfcie i spreju, a pośrodku tego wszystkiego siedział Jongin. Oparty o stos przygotowanych transparentów, z rączką okularów w ustach powtarzał tekst przemówienia, który zamierzał jutro wygłosić. Miał zamknięte oczy.
- Jutro przyjdzie mało osób – odezwał się niespodziewanie.
- Mało? - powtórzyłem.
- Boją się. - Skinął głową. - Nikt nie chciałby, żeby powiązano go z LGBT.
Oparłem się o framugę. To była zwykła rozmowa, mogły ją prowadzić dowolne dwie osoby, nie wymagała żadnego zaangażowania emocjonalnego. Mimo to czułem się nieswojo. On też. Niezręczność, która pojawiła się między nami, kiedy wreszcie przestaliśmy się ignorować, ciągle narastała. Zastanawiałem się, kiedy zniknie. Czy kiedykolwiek zniknie.
- Dlatego – przeglądał ułożone na kolanach notatki – byłoby zajebiście, gdyby wszyscy dotychczasowo chętni jednak przyszli.
Nie brzmiał jak ktoś, kto miał poprowadzić naród ku rewolucji. Ani nawet jak organizator małej studenckiej demonstracji. Bardziej jak wykończony, zrezygnowany kierownik podupadającego magazynu dla wędkarzy. Zastanawiałem się, ile i czy w ogóle spał w przeciągu tych trzech dni.
- Ciężki dzień? - zapytałem, starając się brzmieć nienachalnie.
- Jeszcze nie wiem.
- Jeszcze?
- Słyszałeś o prawach Murphy'ego? - Podniósł głowę.
Nie był blady, kolor jego twarzy był porównywalny bardziej z szarym papierem. Oczy wyglądające jak gliceryna wylana na śnieg, pogłębione zmarszczki w kącikach oczu. Naprawdę potrzebował kogoś, kto posłałby go do łóżka.
- Irene napisała na jednym z banerów: Słuchajcie tych ładnych. - Zbliżyłem się do niego. - Jak przyjdziesz jutro w takim stanie, to nikt nie będzie wiedział, o kogo chodzi.
Uśmiechnął się słabo.
- Naprawdę tak napisała?
- Na drugim ma chyba: Dziekanat ssie nam pałę. Stawiam dziesięć do jednego, że Seulgi wymyślała te hasła.
Wyglądał, jakby chciał się zirytować i roześmiać jednocześnie. Ostatecznie nie zrobił nic. Wstał, by od razu skierować się w stronę „swojej” kanapy. Nie miał czasu wracać do swojego mieszkania, więc nocował tutaj. Tak jak przedtem.
- Do jutra – rzucił sennie, padając twarzą na sofę. Na ślepo wyczuł leżący w nogach koc i naciągnął go na siebie. Już po chwili jego oddech się wyrównał.
- Do jutra – odpowiedziałem cicho, gasząc światło.
Z jakiegoś powodu zabrzmiało to dziwnie zobowiązująco.


***


Krzyki. Pełne entuzjazmu, głośne. Mroźny, ścinający z nóg wiatr. Kolorowe transparenty odbijające ostre promienie zimowego słońca. Szepty wśród tłumu studentów, kiedy Jongin zaczął krzyczeć przez megafon. Mój śmiech, gdy ludzie dołączyli do wyzywania zacofanych profesorów. Butelka o włos mijająca moją głowę. Junmyeon stający napastnikowi na stopach swoimi czterocalowymi szpilkami. Kolejny lecący przedmiot, tym razem kamień. Wrzaski. Uderzenia. Jongin rozwalający megafon na głowie jakiegoś osiłka. Ja przedzierający się w stronę wyjścia, kiedy usłyszeliśmy pierwsze syreny. Jongin obok, tuż za mną. Nasze palce łączące się, gdy ciągnąłem go za sobą, coraz dalej i dalej od tego wszystkiego, od policji i podejrzeń.
Zatrzymaliśmy się parę przecznic dalej – ledwo łapałem powietrze, on miał jeszcze siłę na wznoszenie środkowych palców w kierunku uniwersytetu.
- To było...
- To było zajebiste – przerwał moje rzężenie. - Naprawdę.
Roześmiał się, ja razem z nim. Nie było to za mądre - powinniśmy się zamknąć i uciekać jak najdalej – ale nigdy nie byliśmy specjalnie mądrzy. Wbrew zasadom algebry nasze dwa ujemnie rozwinięte umysły nie stawały się plusem.
Jongin miał podbite oko i rozdarty rękaw kurtki, ja chyba też nie prezentowałem się znacząco lepiej. Minęła chwila, zanim doprowadziliśmy się do względnie optymalnego stanu. Przechodnie obdarzali nas pełnymi politowania spojrzeniami, kiedy poprawialiśmy włosy, traktując okoliczne witryny jako lustra.
Dopiero po kilku minutach zorientowaliśmy się, że cała sytuacja nie wyglądała tak zabawnie, jak dotąd się wydawało. Okej, jasne, my uciekliśmy, ale co z resztą? Jeżeli na komisariat zgarnęli jakiegoś dzieciaka, mógł wsypać całą akcję. Oparłem się o drzwi zamkniętego sklepu, obserwowałem nagle roztrzęsionego Jongina. Chodził w tę i we w tę, wykonując i odbierając kolejne telefony.
- Spoko. - Podszedł wreszcie do mnie, na jego twarzy malowała się wyraźna ulga. - Skuli tylko szóstkę, prawie wszystkich już puścili. Zostawili tylko Chanyeola, bo sprawdzają kartoteki, a jego to pierdolona studnia bez dna.
Mimowolnie uniosłem brwi.
- Jego kartoteteka...?
- Znana jako niekończąca się opowieść o prowadzeniu pod wpływem. - Wyciągnął papierosy. - Seulgi stwierdziła, że trzeba opić tak małe straty wojenne. Masz dzisiaj na to czas?
Nie miałem, ale i tak skinąłem głową.


***


Miejscówka na chlanie z okazji naszych pierwszy Termopili, jak ujął to któryś z napuszonych nowych, wbrew pozorom okazała się całkowicie zwykłym, heteronormatywnym pubem. Dotarliśmy tam ostatni, niemal jak dwa Kopciuszki na bal, by zostać nagrodzeni brawami przez całe towarzystwo. Niezwiązani z SLRK goście przyłączyli się do wiwatowania, prawdopodobnie uważając to za początek jakieś imprezy.
Podszedłem do stołu i usiadłem na jednym z usłużnie podstawionych taboretów. Uśmiechnąłem się szeroko, oni odpowiedzieli tym samym. Jedynie Seulgi wystawiła mi język.
- Nic nie osiągnęliście, kretyni, więc z czego się cieszycie? - sarknęła.
Wymieniłem z Jonginem szybkie spojrzenia.
- Za zajebistą akcję! - Postanowił uratować sytuację, wznosząc wysoko kufel piwa.
Seulgi chciała zaprotestować, ale zagłuszyły ją euforyczne wrzaski pozostałych, którzy dołączyli do toastu. Opróżniłem naczynie za pierwszym razem, barman uzupełnił je bez pytania. Kiedy Irene wygłosił przemowę na cześć niemal poległego w boju Chanyeola i jego domniemanych ran bitewnych, kończyłem trzecie piwo. Potem straciłem rachubę.
Wiele alkoholu później, walcząc z nieubłaganymi siłami grawitacji, doczołgałem się do wyjścia. Przed pubem wyciągnąłem lekko zgniecionego papierosa i zapaliłem drżącą ręką. Dym wydawał się o wiele bardziej interesujący niż na trzeźwo. Zmrużyłem oczy, próbując skupić się na poszczególnym kłębie.
Ktoś klepnął mnie w ramię, z rozmachem odstawiłem na parapet kieliszek koniaku. Krople alkoholu rozbryzgnęły się po jego krawędziach i moich palcach.
- Ej, jakieś laski tam stoją i się na ciebie gapią. - Jongin wyciągnął dłoń przed siebie.
Podążyłem wzrokiem w tamtym kierunku. Miał rację, faktycznie stało tam kilka dziewczyn i nie spuszczało ze mnie wzroku. Tylko że to nie były „jakieś laski”. To była pieprzona Boa. I to było, kurwa, technicznie niemożliwe. To pierdolone miasto miało miliony mieszkańców, tak z dziewięć milionów, i miliony domów, sklepów i pubów, obok których można było przejść, będąc moją dziewczyną. Byłą dziewczyną. Prawdopodobieństwo, że ona ze znajomymi znalazła się akurat tutaj było tak zajebiście niskie, że w sumie już bardziej mógłby spaść na mnie jebany meteoryt, już prędzej Jongin by mnie, kurwa, pocałował.
- To moja dziewczyna – odpowiedziałem powoli, próbując zapanować nad myślowym słowotokiem. - Była dziewczyna.
I wtedy pojąłem, że dzisiaj nie liczy się żadne prawdopodobieństwo, że nic się już nie wyklucza i nie ma sensu, bo Jongin odwrócił się nagle i po prostu, tak zwyczajnie i bez zastanowienia, zetknął swoje usta z moimi. W mojej głowie nie było nic, czułem się jak przed pieprzonym kolokwium, tylko że to nie było żadne kolokwium, to był całujący mnie Jongin. I ja całujący jego. Naciskałem na jego wargi, dopóki nie otworzył ich całkowicie. Gdy poczułem jego dłonie na biodrach, nadeszła pierwsza fala otrzeźwienia. Wiedziałem już, co robię. Myślałem. Nie potrafiłem tylko okreslić, co czuję. Jedna wielka ambiwalencja, jakby właśnie kopał mnie skin, a jego dziewczyna robiła mi loda. Byłem przerażony i zachwycony. Jednocześnie.
Wyraz twarzy Jongina, kiedy się odsunął, kiedy wreszcie zaczęło brakować nam powietrza, wskazywał, że on czuje się tak samo. Przełknąłem ślinę. Wiedziałem, co mnie czeka.
"Chyba za dużo wypiłem. Stary, nie dopatruj się w tym niczego więcej poza odpałem kogoś, komu wódka właśnie wylewała się uszami"
Tak właśnie zamierzał powiedzieć. Może tylko trochę mniej badź bardziej pompatycznie. Wsunąłem niemal calkowicie już wypaloną fajkę do ust.
Jongin nagle uśmiechnął się szeroko, w jego oczach znowu pojawiły się złośliwe błyski, nieco przyćmione upojeniem alkoholowym.
- Zamówię taksówkę. Do mnie.


***


W mieszkaniu Jongina panowała niewyobrażalna ciemność. Potykając się, prawie przewracając powiązane sznurkiem sterty papierów, pewnie ulotek albo drukowanego na własną rękę biuletynu LGBT, przeszliśmy przez korytarz. Jongin otworzył jakieś drzwi, weszliśmy tam w butach. Tutaj panował półmrok, który teraz wydawał się prawie oślepiający. Pomieszczenie nie było duże, przez okno wpadało słabe światło latarni znajdującej się za oknem. W połączeniu z niskim, zabudowanym łóżkiem i walającymi się wszędzie plakatami nadawało pokojowi wygląd żywcem zerżnięty ze starych europejskich filmów.
Jongin wspomniał coś o piwie i zniknął w ciemnościach korytarza. Nie powiedziałem nic, mimo że nie miałem już ochoty na alkohol. Znajdowałem się w idealnym stanie podpicia, w którym człowiek jeszcze nie uważa się za napierdolonego, ale za bardzo szczęśliwego. Dlatego też wybuchnąłem śmiechem, gdy zauważyłem płyty Blur równo ułożone na półce.
Bez trudu znalazłem The Great Escape, trochę więcej czasu zajęło mi odnalezienie radia. Skrzywiłem się, słysząc pierwsze dźwięki Wolf and Sheep, i natychmiast wsunąłem płytę. Pomimo szczerych chęci nie potrafiłem słuchać koreańskich boysbandów, nieważne jak bardzo włosy jednego z nich przypominały kolorem te Jongina. Żaden z członków H.O.T nie śpiewał jakoś zachwycająco, żaden nie był też chociaż tak ładny jak Jongin. Dlatego wolałem Brytyjczyków. Oni wszyscy byli przynajmniej uczciwie brzydcy i mogłem zajmować się tylko muzyką. Położyłem się na plecach na nagiej podłodze.
Jongin wrócił w chwili, kiedy przełączyłem na It Could Be You. Uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Włączyłeś to celowo?
Chwilę zajęło mi zrozumienie pytania. Celowo? Chodziło o samo włączenie Blur czy słowa piosenki? Wolałem, żeby miał na myśli to pierwsze. 
Be the man on the beach with the world at his feet; yes, it could be you – powiedzmy, że tekst brzmiał wystarczająco jednoznacznie. Postanowiłem jedynie się uśmiechnąć zamiast pogrążyć nieprzemyślaną odpowiedzią.
- Lubię, kiedy się uśmiechasz. - Położył się obok, głowę oparł na łokciu. - To jeden z niewielu momentów, kiedy nie wyglądasz, jakbyś chciał mi zajebać.
Roześmiałem się. Odrobinę za głośno. Nie czułem się zażenowany, niezręczność nie narastała ani nie uniemożliwiała komunikacji. Byliśmy jedynie... skrępowani. Tylko trochę, prawie niezauważalnie. Jak dwójka nastolatków na pierwszej randce. Jak parę lat wcześniej, kiedy Jongin zaprosił mnie na frytki w knajpie przy plaży. Były absolutnie obrzydliwe, konsystencją przypominały błoto zmiksowane ze żwirem, ale i tak zjadłem wszystkie, próbując zamaskować tak zmieszanie. Teraz nie miałem pod ręką żadnych frytek, musiałem patrzeć bezpośrednio na Jongina.
- Normalnie tak wyglądam? - Skupiłem wzrok na jego przegrodzie nosowej.
- Od zawsze. - Skinął głową. - Jak się poznaliśmy, to prawie się ciebie bałem. Bladego jak trup dzieciaka, który nawet nie podszedł z resztą grupy, żeby się przywitać.
- Byłeś za fajny. - Przesunął głowę, jego oczy znajdowały się dokładnie na wysokości moich. Już i tak miałem problem z dobraniem słów, teraz do nadmiaru alkoholu doszło jeszcze to. - Miałeś... kolorowe włosy, deskorolkę i, nie wiem, byłeś super.
Uniósł brwi.
- „Byłeś”? Teraz nie jestem?
Usiadłem, by wzruszyć ramionami z nędznie imitowaną nonszalancją. Jongin nie skomentował, tylko zaczął powoli wstawać. Wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku.
Zareagowałem w jedyny możliwy sposób.
- Zostań – palnąłem bez zastanowienia, nie dopuszczając do głosu rozsądku ani godności.
- Chcesz? - zabrzmiało to tak dziecinnie i niewinnie, że z pewnością parsknąłbym śmiechem, gdybym nie był tak zdenerwowany.
Z powrotem opadłem na podłogę, Jongin już był nade mną. Stłumiony, głęboki oddech drażnił moją skórę. W białym świetle podświetlającymi końcówki włosów, uwypuklającym jeszcze bardziej ciemną barwę jego oczu Jongin wyglądał dziwnie onieśmielająco. Przynajmniej dopóki nie uśmiechnął się szeroko i nie zaczął mnie całować.
Umył zęby. To było tak koszmarnie w jego stylu, że zacząłem się śmiać. Nie pozwolił mi odsunąć głowy - czekał, aż się uspokoję. Uspokoiłem się. Na tyle, żeby nie przestać go całować, pomimo oddechu cuchnącego alkoholem i papierosami, najgorszą mieszanką dwudziestego wieku. Zacisnąłem palce na jego nadgarstkach, przyciągnąłem do siebie. Prawie stracił równowagę.
- Mam przestać? - W jego oczach pojawiło się zaniepokojenie.
Pokręciłem entuzjastycznie głową. Nie chciałem nic mówić, nie byłem pewien, czy potrafię mówić, czy moje usta w ogóle są w stanie się otworzyć. Okazało się, że jak najbardziej, kiedy ponownie wsunął w nie swój język.
Przestaliśmy się całować, by ściągnąć z siebie koszulki. Podczas seksu z kobietami nienawidziłem tego momentu. Dziewczyna zrzucała bluzkę i... nic. Piersi były nieporęczne, nieco kłopotliwe i nie miałem zupełnego pojęcia, co powinno się z nimi robić. Teraz tego problemu dosłownie nie było.

Dłonie Jongina przesuwały się po mojej klatce piersiowej, gdy dociskałem do niego biodra. Pocałowaliśmy się jeszcze raz, krótko i zdecydowanie niedelikatnie. Agresywność pocałunku przeszła w leniwe przesuwanie się jego ust wzdłuż płatku mojego ucha, szyi, obojczyka i sutków. Nie miałem pojęcia, co powinienem robić, więc po prostu rozpiąłem jego spodnie. Roześmiał się, nie odrywając ust od mojej skóry.
A potem dłoń Jongina znalazła się na moim rozporku i zgubiłem się w tym dotyku. Nie wiedziałem już, kto kogo rozbiera ani całuje, byłem jedynie świadomy tego, jak gorąca jest jego skóra, jak gorące są jego palce, kiedy schodzą coraz niżej i głębiej.
Nitka śliny łącząca nasze usta utrzymała się przez chwilę, zanim Jongin wytarł moje wargi wolną dłonią. Podniosłem wzrok, napotykając jego, na policzkach poczułem uderzenie gorąca. Chyba powinienem być bardziej zawstydzony. Albo przynajmniej minimalnie skonsternowany. To był facet. Zamierzałem pieprzyć się z facetem. Jeżeli dotąd mogłem sobie wmawiać, że wcale nie jestem gejem, to teraz...
Zaraz potem jego palce się poruszyły i to wszystko znów straciło znaczenie. Bo to był Jongin, bo jego palce..., bo on był we mnie. Nie było znanego dotąd dziwnego chłodu ani poczucia obcości, nie czułem wykluczenia, jak zawsze podczas seksu ze wszystkimi dziewczynami, których imiona teraz nie miały najmniejszego znaczenia. Nieporadnie objąłem Jongina nogami, pozwalając mu nadać rytm. Labilny, nieco amatorski, doprowadzający mnie do stanu, w którym wbijałem paznokcie w jego łopatki i przeklinałem, aż zaschło mi w gardle.
Po wszystkim Jongin ułożył się na mnie w ciszy, z nosem stykającym się z moim obojczykiem. Jego ciepłe dłonie przesuwały się po moich ramionach, gdy dygotałem nieopanowanie. Spleceni leżeliśmy razem, oddychając ciężko. Nie mieliśmy siły rozmawiać, chcieliśmy tylko zasnąć. Nikt nawet nie zaproponował przeniesienia się na łóżko – to wymagałoby zbyt wiele wysiłku.
Za oknem słyszałem silniki pierwszych samochodów, jakieś strzępki rozmów narzekających na wstawanie o świcie przechodniów, klakson. Zamknąłem oczy. Płyta leciała po raz drugi. W ostatnich dźwiękach Ernold same wokalista zapewniał, że nic jutro się nie zmieni. Miałem ochotę roześmiać mu się w twarz. Totalny kretyn, nie miał o niczym pojęcia. Jutro miało zmienić się wszystko.


***


Obudził mnie Marsz Imperialny wybijany pięścią na drzwiach.
- Wygląda, jakbyście mieli zajebistą zabawę i w ogóle, ale naprawdę potrzebuję wejść. - Jakiś niski, obcy facet uśmiechnął się do mnie szeroko.
Natychmiast oprzytomniałem. Odsunąłem się nieznacznie, by natrafić głową na szafkę nocną. Świetnie. Jongin próbował przetransportować mnie na łóżko. "Próbował" doskonale oddawało pozycję, w jakiej się znajdowałem: nogi znajdowały się u górze, na posłaniu, natomiast korpus pozostał na podłodze. Na szczęście chociaż przykrył mnie kołdrą. Podciągnąłem ja pod nos. Pachniała jak włosy Jongina. Uśmiechnąłem się mimowolnie, czując się jak stereotypowa bohaterka komedii romantycznej. Z Julią Roberts i pocałunkami w deszczu.
- Spoko, stary, nic się nie dzieje. - Facet, chyba współlokator Jongina, zaczął grzebać w szafie, pod którą, tak mi się wydawało, nad ranem się pieprzyliśmy. - Przecież nikogo nie osądzam: napierdoliliście się, to się napierdoliliście, nie ma co drążyć.

Napierdoliliśmy, jasne. Jeżeli takie miały być skutki picia alkoholu, nie zamierzałem nigdy trzeźwieć.
Poczekałem, aż wyjdzie, i dopiero wtedy wylazłem spod przykrycia. Byłem brudny, na dodatek w dość strategicznym miejscu, i całkowicie goły. Lenistwo przegrało potyczkę z obrzydzeniem – wyjąłem z szafy Jongina kilka rzeczy, które nie wyglądały na gnijące, zakryłem się spodniami i przemknąłem w domniemanym kierunku toalety.
Łazienka wyglądała zaskakująco schludnie, a z prysznica leciała ciepła woda – słowem: niebo. Z żalem opuściłem kabinę, obiecując jej niezwłoczny powrót. Nie kłamałem, prawda?
Jongin nigdzie nie było, jego współlokator rozmawiał przez telefon. Cierpliwie czekałem, aż skończy, próbując powstrzymać nieustanną potrzebę poprawiania spodni. Nie miałem pojęcia, jakim cudem można było chodzić w czymś tak obcisłym na co dzień. Oparłem się o ścianę, obserwując skupionego na ględzenie faceta. Nic nie mówiłem, uprzejmie pozwalałem mu skończyć. Kiedy wyszedł z mieszkania, wciąż nie odrywając komórki od ucha, zapragnąłem wysadzić wszystkie stacje przekaźnikowe.
Nie wiedziałem, czy mogę wyjść. Nie wiedziałem, co mogę zrobić w obcym mieszkaniu. A przede wszystkim nie wiedziałem, gdzie jest pierdolony Jongin. Panikowałem więc przez kilkadziesiąt sekund, dopóki nie wpadł mi do głowy pomysł skontaktowania się z pierwszą pomocą.
- Seulgi, widziałaś Jongina?
Zaciskałem palce na słuchawce, zupełnie jakbym poszukiwał kogoś zaginionego. Bo prawie poszukiwałem. Gdzie miał być, jeżeli nie tutaj?
- Nie powinien być po prostu w domu?
- Nie, jestem teraz u niego i... nie ma go.
Przez moment zagłuszył ją szum, potem usłyszałem trzaśnięcie drzwi. Chyba właśnie kończyła zmianę.
- Co ty niby, kurwa, robisz u Jongina?
Przełknąłem ślinę. Czego właściwie oczekiwałem? Że będzie siedział u niej? Albo że jej wewnętrzny kompas wskaże mi drogę? A może... Może po prostu potrzebowałem z nią porozmawiać?
- Spałem u niego. To znaczy z nim – parsknąłem, idiotycznie dumny i zmieszany jednocześnie. W ciągu paru godzin cofnąłem się w rozwoju do chwalącego się pierwszym seksem nastolatka.
- Błagam, nie mów mi, że twoje zauroczenie rozwinęło się do poziomu pierdolonych halucynacji.
- Seulgi, mówię poważnie. - Bawiłem się neonową zawieszką przymocowaną do kluczy.
- Tak? I niby mimo to nie powiedział ci, że relegowali go z uniwerka i wraca do domu?
Klucze wypadły mi z rąk. Nie schyliłem się po nie, nawet nie spojrzałem. Bardzo powoli cofnąłem się, natrafiając na ścianę. Seulgi coś mówiła, jej głos zmienił się w szum, szum zagłuszył głośny klakson. Omal nie podskoczyłem.
- Relegowali? - powtórzyłem tępo. - Wraca do domu?
- W końcu co ma tutaj robić? Wyjebali go w trybie przyspieszonym, nie mieli żadnych wątpliwości. Nawet te staruchy rozpoznały go od razu, przecież to nie była pierwsza taka akcja, więc...
Odłożyłem z trzaskiem słuchawkę. Wyszedłem.
Już na schodach wyjąłem fajki, zapaliłem. Gdybym był w bardziej cywilizowanym bloku, bałbym się alarmu przeciwpożarowego – tutaj na szczęście takie nowinki techniczne jeszcze nie dotarły. Szedłem przed siebie, bez żadnego celu. Nie czułem zaskoczenia, złości ani przerażenia, nic nie czułem.
Wędrówki po mieście zawsze działały na mnie uspokajająco. Nie kierowałem się do żadnego konkretnego miejsca, wystarczyło mi tylko to, że idę. Maszerowałem ulicami prowadzącymi pod górę, na dół, w lewo, w prawo, mijałem sklepy i bloki, przechodziłem przez mosty. Zatrzymałem się nagle przed kolejnym przejściem podziemnym. Oddychałem cięzko. Chyba jednak nie byłem tak spokojny, jak usiłowałem sobie wmówić.
Rozejrzałem się wokół. Zaskakująco słoneczny dzień, było prawie ciepło. Najbardziej chujowy moment, żeby być sam. Wszyscy wyszli z domów, by cieszyć się pogodą, zdawali się być szczęśliwi. Stali bez kurtek i czapek, rozmawiali, trzymali się za ręce. Gdy jeden z przechodniów nagle się do mnie uśmiechnął, znowu zacząłem biec.


***


Zapukałem tylko raz, Jongin otworzył natychmiast. Nie cofnął się, by umożliwić mi wejście – stał wyprostowany, jak podczas musztry. Wsadził ręce do kieszeni, kiedy uniosłem brwi. Nie wyglądał przez to na mniej spiętego.
- Wyjeżdżam – oznajmił sucho.
- Wyjeżdżasz – zgodziłem się.
Posłał mi zaskoczone spojrzenie. Odsunął się z wahaniem od framugi i powoli ruszył do swojego pokoju. Poszedłem za nim.
Na trzeźwo pokój wydawał się o wiele mniej przytulny. Szare ściany, szara podłoga, bezpłciowe meble. Na łóżku leżała półotwarta torba i zapięty plecak. Za oknem szalał porwisty wiatr, w pomieszczeniu było chłodno jak w akwarium.
Usiadłem na łóżku, Jongin spoczął obok. Obaj nie wiedzieliśmy co powiedzieć. Ani czy w ogóle mówić. Ciemny golf, w którym nigdy wcześniej go nie widziałem, przesiąkł zapachem naftaliny. Pewnie sam tak jebałem, to jego sweter miałem w końcu na sobie.
W słabym, migającym świetle rzęsy Jongina wydawały się jeszcze krótsze. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na to, że ma krótkie rzęsy. Ani że jego nozdrza nie są do końca równe. Ciekawe, ilu jeszcze rzeczy nie zauważyłem. I ilu nie będę mógł już za...
- Ja pierdolę – odezwałem się, wręcz wzdrygając się z irytacji. - To nie ma sensu. Wszystko się wyrównało, nie możesz tego niszczyć.
Jongin wpatrywał się we mnie, jakbym bardzo mocno uderzył się w głowę.
- O czym ty...
- Zostawiłem cię raz, ty raz zostawiłeś mnie. Jest po równo, harmonia, zachowane prawa wszechświata. Nie waż się tego spieprzyć.
Wstał. W czarnym golfie i jasnych dżinsach wyglądał jak przystojny Steve Jobs. Powiedziałbym to, gdybym miał pewność, że Jongin w ogóle kogoś takiego kojarzy. I gdyby nie trzymał w kuchni Windowsa 95.
- Chcesz wyjechać? - zapytałem bardzo cicho.
Nie patrzył na mnie, jego wzrok przesuwał się po ścianie. Drgnął, gdy złapałem go za rękę.
- Nie.
- Będziesz tęsknić? Jak już pojedziesz. Będziesz chciał wrócić?
Parsknął z niedowierzaniem. To był cios poniżej pasa, powinienem się wstydzić. Obaj doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Tylko że to nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Ważne było to, że on, tak samo jak ja, nieważne, jak kiczowate i sentymentalne to było, pamiętał.
- Sehun, to nie jest...
- Jak długo będziesz tęsknił? - przerwałem mu spokojnie. - Przez dzień? Tydzień? Miesiąc?
Przesunął językiem po ustach, zmieszany. Milczał, nie ponaglałem go. Jego ręka drżała.
- Cały czas – odparł wreszcie.
- Ale i tak nie chcesz zostać?
Jego palce zacisnęły się na mojej dłoni. Skrzywiłem się nieznacznie – paznokcie wbiły się o d r o b i n ę za mocno.
- Sehun, ja nie chcę, żebyś...
- To zostań. - Otoczyłem palcami jego nadgarstek. - Zostań.
Pociągnąłem go do siebie i pocałowałem. Najpierw łagodnie, a potem mocniej. Przesuwałem palcami po jego gładko ogolonej szczęce i podbródku. Żadnego drapiącego zarostu. Nie było też tamtej delikatności ani wahania, całowaliśmy się niedbale i intensywnie, nie zważając na zęby. Nie byliśmy dwójką przerażonych nastolatków, nie byliśmy na plaży, napaleni i pijani. Nie dociskałem do niego bioder, myśląc o chłopaku, którego poznałem kilka lat temu, a on nie próbował się mścić. Kiedy poczułem jego paznokcie na plecach, przestałem się powstrzymywać. On też. W ostatniej chwili, zanim przestałem całkowicie myśleć, zaniosłem modlitwy, by jego współlokatora jednak nie było w mieszkaniu. A potem Jongin jęknął i inni ludzie stracili jakiekolwiek znaczenie. Bo nie był moim wyobrażeniem ani wspomnieniem, nie chciałem pamiętać, chciałem czuć. Chciałem tego Jongina. A on chciał tego mnie.


Wrzesień, 2000



Z nadejściem jesieni niebo stawało się coraz ciemniejsze i bardziej dalekie. Stojąc na szarym balkonie naszego mieszkania, czułem się jak na zapomnianej stacji kosmicznej. Było naprawdę wcześnie, jeszcze nikt nie wyszedł na ulicę. Albo i wyszedł, nie mogłem polegać na swoim wzroku. Obraz zdawał się lekko zamglony z powodu wszechobecnych spalin.
Wszystko wskazywało na to, że pierwsza koreańska Parada Równości zdoła przejść niezauważona przez homofobów. Dosłownie. Jeżeli pogoda nie zamierzała się poprawić, zapowiedziana grupka kilkudziesięciu osób mogła przemknąć przez Daehangno jak cienie.
- Myślisz, że nas napadną? - zapytałem, słysząc otwierające się drzwi.
- Spokojnie, Seulgi stoi na straży. - Jongin objął mnie od tyłu. - Jak nie uciekną na jej widok, to wtedy będziemy się przejmować.
Parsknąłem krótko. Żartowaliśmy, ale nie było w tym nic zabawnego. Chanyeol zbierał informacje od innych dziennikarzy o planowanych próbach zatrzymania parady, wszystko to przekazał na spotkaniu. Nie mogliśmy na to pozwolić. Tak samo jak nie mogliśmy dopuścić do bijatyki, co przy obecnych nastrojach wydawało się praktycznie niemożliwe.
- To nie jest takie proste, musimy...
- Spokojnie, o wszystko zadbałem. - Oparł głowę na moim ramieniu. - Nie musisz opracowywać żadnego planu ucieczki, panie bohaterze.
Zgasiłem papierosa na poczerniałej poręczy. Wydawała się tak samo zmęczona służeniem za popielniczkę, jak ja nieprzejmowaniem się Jongina.
- Skąd niby to wiesz? - prychnąłem.
- Tajemnica zawodowa.
- Jesteś studentem. Bezrobotnym studentem. To znaczy, że nie masz cholernego z a w o d u.
Roześmiał mi się w szyję.
- Opromieniam wszystkich radością i ogólnym optymizmem, to nawet bardziej niż prace społeczne.
Wywróciłem oczami. Odkąd wkręcił się do zarządu Korea Queer Culture Festival, uważał się za geja z wykształcenia i powołania. Czasami było to urocze, czasami nie mogłem tego znieść.
- Tak strasznie cię nienawidzę.
- Zamień „nienawidzę” na „kocham” i zamilknę na wieki.
Zamieniłem. Oczywiście, ani myślał dotrzymywać słowa. W końcu ja nigdy nie dotrzymałem swojego. Nigdzie razem nie uciekliśmy. Zostaliśmy.

niedziela, 18 października 2015

Tonight I'm screaming out to the stars - część X

Pairing: HunHan
Ostrzeżenia: seksualnie nacechowane pocałunki (prawie jak tytuł z frondy), papierosy, Luhan jest niezdecydowaną baryłą
Koniec ficzka: Tak, to ostatnia część. Udało się nam. I mi (mam ochotę wygłaszać teraz te wszystkie nędzne teksty o tym, że chcieć to móc, że wystarczy się zmotywować i świat stoi otworem, tralalala), i wam, bo dotrwaliście. Nie będzie większej mowy – taką chyba jebnę na koniec poprawczaka (który kiedyś nastąpi, a jak na razie następną część planuję wrzucić w tym tygodniu).
Niech wam HunHan lekki będzie!

Przespaliśmy całą noc. Grzecznie i oddzielnie, zupełnie jakbyśmy byli parą nastolatków, pilnowanych przez nadopiekuńczych rodziców. Początkowo nie mogłem zasnąć – świadomość, że Sehun znajduje się tuż obok, za ścianą, na mojej rozpadającej się kanapie, była jednocześnie drażniąca i dziwnie ekscytująca. Czułem się nieswojo, nasłuchiwałem kroków i szurania, ale nie podniósł się ani razu.
Kiedy usłyszałem delikatne, miarowe pochrapywanie, mimowolnie się rozluźniłem. Wreszcie zasnął. Ciekawe, czy też przejmował się byciem tak blisko? Czy też w ogóle go to nie obchodziło i po prostu zasiedział się na telefonie? A może znowu miał problemy z bezsennością?
>>


Obudził mnie świst czajnika. Długi, nieprzerwany i męczący. Niemożliwy do zignorowania. Jak seria z karabinu.

Wyczołgałem się z pokoju, po czym powoli przemieściłem do kuchni. Wciąż nie otwierając oczu. Zaowocowało to kilkoma nowymi siniakami, rozcięciem na dłoni i wpadnięciem na Sehuna. To ostatnie mogłeś naprawdę sobie darować, losie.

- Nie słyszysz? - jęknąłem.

- Słyszę. - Wzruszył ramionami. - Piękne zjawisko przyrodnicze: pieśń godowa czajnika.

Posłałem mu ciężkie spojrzenie. Jasne, po co miałby robić coś samodzielnie, skoro może zrzucić to na mnie? Irytacja podziałała orzeźwiająco, senność całkowicie się ulotniła. Otworzyłem usta, jednak Sehun zasłonił mi je dłonią.

- To był jedyny sposób na obudzenie cię, spokojnie.

Odsunąłem się natychmiast, z rozpędu uderzając kostką o krzesło. Zacisnąłem zęby. Najpierw skupiłem się na bólu, dopiero potem na zrozumieniu sytuacji. Usiadłem na krześle-agresorze w ramach wybaczania minionych krzywd i podniosłem wzrok.

Czajnik już nie świszczał, słyszałem teraz jedynie rytmiczne uderzanie noża. Sehun stał do mnie tyłem, przyrządzał coś na kuchence. Nie potrafiłem jeszcze przypisać roznoszącego się po całym pomieszczeniu zapachu do niczego konkretnego, pewnie znowu pomieszał składniki.

Oparłem podbródek na dłoni. Nie miałem nic do roboty, mogłem jedynie czekać na efekty kulinarnego zrywu mojego byłego chłopaka. I obserwować jego zmagania. I ewentualnie go.

Był w moich spodniach od piżamy, tej za luźnej i za szerokiej. Na nim zwisała jeszcze bardziej niż na mnie; szczerze mówiąc, wyglądał jak żywa opozycja przekonania, że nie ma nic słodszego niż twój chłopak w twoich rzeczach. Sehun stojący w moich bardzo, ale to bardzo niewyjściowych ubraniach, których za krótkie nogawki nie odsłaniały tylko jego kostki, lecz praktycznie całe łydki, nie miał w sobie nic uroczego. Jego odsłonięte, nagie plecy i pozbawione najmniejszego grama mięśni ręce też nie wydawały się specjalnie urzekające. Był za chudy, o wiele chudszy niż przedtem. Choć pewnie tak mi się tylko wydawało. Albo zwyczajnie odzwyczaiłem się od widoku Sehuna bez ubrań.

Niemal podskoczyłem, gdy niespodziewanie się odwrócił. Postawił przede mną talerz z kilkoma zwiniętymi naleśnikami, po czym podał herbatę. Niepewnie odebrałem kubek z parującą cieczą.

- Rozwaliłeś coś? - zapytałem.

Wolałem się upewnić, że nagłe natężenie dobrych uczynków nie jest związane z nieodwracalnymi szkodami. Ale pewnie znowu przesadzałem, nie mógł zrobić nic aż tak złego. Jak na przykład zepsucie statywu, który wypożyczyłem ze studia na kilka dni.

- Nie, nie panikuj. - Potrząsnął głową, jego słowa dawno nie brzmiały tak słodko. - Odpłacam się za nocleg. - Znowu powrócił do kuchenki. - Jedz, stygnie.

Posłusznie sięgnąłem po widelec. Niczego przecież nie ryzykowałem, nie da się zrobić niejadalnych naleśników, prawda?

Dało się.

- Sehun – bardzo powoli odsunąłem talerz – jak myślisz, ilu ludzi podaje naleśniki z pieprzonym sosem pomidorowym?

- Ja. - Usiadł naprzeciwko.

- A jak myślisz, kto będzie chciał przełknąć coś takiego?

- Ty. - Upił łyk herbaty. - Jesteś obiektem eksperymentalnym.

Co miałem na to odpowiedzieć? Przyciągnąłem z powrotem porcję. W zasadzie za drugim razem nie smakowało wcale tak źle. Nawet całkiem nieźle. Nie „nieźle” jako „znośnie”, tylko „nieohydnie”, ale wciąż jadalnie. Ewentualnie byłem koszmarnie głodny.

- Nie musiałeś tego robić – wymamrotałem z pełnymi ustami. - To znaczy nie musiałeś się odpłacać.

Sehun skinął głową. Obie dłonie zaciskał na kubku, nie jadł. Był na kolejnej idiotycznej diecie przed jakimś ważnym pokazem albo naprawdę nie żartował z tym eksperymentowaniem. Wyjątkowo miałem nadzieję, że jednak znowu się głodzi.

- Nie musiałem, wiem. - Przechylił się, by sięgnąć po leżącą po drugiej stronie stołu paczkę papierosów. - Byłbyś strasznym skurwysynem, gdybyś nie pozwolił mi nocować.

Spojrzałem na niego bezrozumnie.

- Co?

- Sprawdziłem przedtem rozkład, w nocy nie ma żadnych powrotnych.

Odchrząknąłem.

- Więc nawet nie zakładałeś, że ci nie pozwolę?

Wyciągnął fajkę z paczki, analizując ją z każdej strony. Minęła chwila, nim znalazł ogień, zapalił papierosa i wreszcie wsadził go do ust. A potem się zaciągnął. I jeszcze raz, i jeszcze raz, aż otoczyły go kłęby dymu. Musiał być na niezłym głodzie. Lub zwyczajnie unikał odpowiedzi.

- Sehun.

Zmierzwił dłonią włosy już i tak stojące na wszystkie strony.

- Przez moment myślałem, że jednak mnie nie wpuścisz. - Nie spuszczał ze mnie wzroku. - Ale tylko przez moment.

Cóż, mi też tak się wydawało.


>>


Sehun podszedł wziąć prysznic, obładowany ciuchami z mojej szafy. Przedtem może miałbym opory przed zaproponowaniem mu różowo-zielonych zestawów, lecz odkąd pokazał mi się w kolorowej kurtce, przestałem się przejmować. Jeżeli samodzielnie był w stanie tak się modowo zeszmacić, nie zamierzałem za niego dbać o wizerunek.

Opuścił łazienkę po kilkunastu minutach, wyglądając jak azjatyckie wcielenie Esmeraldy. Nie musiałem komentować, jego spojrzenie wystarczyło. Bez słowa wróciłem do sypialni w celu znalezienia swetra oversize. Obowiązkowo czarnego albo szarego, za następną kolorową rzecz chyba by mnie zamordował.

Zabawne, bo naprawdę miałem coś takiego. Natychmiast poleciałem z powrotem do łazienki, w której, jak zakładałem, wciąż znajdował się Sehun. Chuja. Mogłem sobie zakładać, już dawno stamtąd zniknął.

Nie miałem wielu pokoi, lecz minęła chwila, nim znalazłem go w ministudio. Czyli inaczej w pomieszczeniu, gdzie przetrzymywałem między innymi akcesoria fotograficzne, projekty oraz komputer. I aparaty. Przede wszystkim aparaty.

Jednym z nich Sehun właśnie robił sobie selfie.

- To jest równe kupowaniu Macintosha tylko po to, żeby na nim grać – jęknąłem.

- Macintosha? - powtórzył.

Wzniosłem oczy ku niebu.

- Chodzi mi o zwyczajne marnotrastwo możliwości aparatu, który...

- Zdjęcia mnie nigdy nie są marnotrastwem.

Rzuciłem w niego futerałem, ale zasłonił się ręcznikiem. Wilgotne kosmyki opadły mu na oczy, woda spłynęła na policzki. Zmysł estetyki kazał mi jęczeć z zachwytu, natomiast rozsądek zalecał jak najszybsze wyrzucenie Sehuna z mieszkania. Po uprzednim przyznaniu mu racji.

- Wytrzyj się, nie możesz wyjść na dwór z mokrymi włosami – burknąłem, słusznie podążając za poradami tego drugiego.

Sehun uniósł kącik ust, nie protestował. Nałożył ręcznik z powrotem na głowę i przeciągnął się głono. Zaimprowizowany turban zachwiał się niepokojąco.

- Podlewasz dywan – zauważyłem z przekąsem.

Nie odbił dowcipu. Wzruszył ramionami, odebrał sweter i wyszedł z pokoju. Przez ścianę słyszałem, jak się śmieje.


>>


Wygoniłem go z papierosami na balkon, sam usiadłem przed komputerem. Próbowałem się skupić, znaleźć coś ciekawego, lecz jedynie przerzucałem sterty wirtualnego wysypiska śmieci. Nylon napisał chujowy artykuł o wschodzących gwiazdach koreańskiej fotografii – chujowy nie tylko dlatego, że na niej nie figurowałem – a dzisiejsza afera związana z palącym idolem wydawała się wydumana i nudna. Cóż, pozostała jedynie praca. Włączyłem program do obróbki, założyłem słuchawki z błogosławionym Usherem i zająłem się robotą.

Odpuściłem po kilku godzinach. Czułem się wyzuty, wykończony i przetrawiony. Wyszedłem z pokoju pod pretekstem znalezienia czegoś do żarcia, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że dzisiaj nie zamierzam już nic robić. Mogłem wpadać w pracoholiczne ciągi, ale nie marzyłem o śmierci z przepracowania, nie byłem cholernym Japończykiem.

Początkowo zdziwił mnie brak zapalonego światła, minął moment, zanim zorientowałem się, że Sehuna już nie ma. Wyszedł. Tak jak zrobiłby to każdy normalny człowiek, w końcu odłączyłem się na ponad pięć godzin.

Wsadziłem dłonie do kieszeni. To wszystko było dziwnie nieswoje, nie wiedziałem jak się zachować. Nie potrafiłem pozbyć się uczucia nieuzasadnionego rozczarowania. Nie pasowałem tutaj. Nie pasowałem do tego pustego, cichego, pozbawionego jakiegokolwiek zapachu miejsca.

Przeszedłem się po kuchni w tę i z powrotem, aż zauważyłem leżącą na blacie do połowy pustą – albo i do połowy pełną, zajęcia z filozofii się kłaniają – paczkę papierosów. Od razu wyciągnąłem jednego szluga, zapaliłem, westchnąłem ciężko. Nie wsunąłem go do ust, trzymałem w ręce, czując się jak patologiczna wersja dziewczynki z zapałkami. Chuj, trudno. Przynajmniej wreszcie pachniało znajomo.


>>


Amber nie spuszczała ze mnie przepełnionego politowaniem spojrzenia.

- Chyba nie rozumiem. - Pokręciła powoli głową. - Sehun u ciebie nocował i... nic więcej?

- Tak jakby. - Wzruszyłem ramionami.

- I ty nie miałeś nic przeciwko?

Nie, nie miałem, czemu miałbym? Sehun nie był żadną zarazą, przebywanie z nim nie groziło letalną chorobą, bolesnym zgonem i bezimiennym grobem. Sehun był...

- Nie miał już powrotnych – odpowiedziałem dyplomatycznie.

Nie spuszczała ze mnie wzroku. Czułem, jak przenika mnie, każdą myśl i wspomnienie, które próbuję przed nią irracjonalnie zataić. Pewnie już wiedziała. Wiedziała i ukrywała tylko po to, by widowiskowo wyśmiać, gdy wreszcie się przyznam.

- Luhan, czy wszystko z tobą w porządku? - odezwała się po chwili efektownego milczenia.

Nie.

- Tak.

- Na pewno? Nie jesteś może dalej zakochany w tym idiocie, który, przypominam, cię zdradzał?

To było dawno.

Poza tym ja... Przełknąłem ślinę. Dotąd starałem się o tym nie myśleć, odepchnąć to pytanie jak najdalej. Jak w końcu mogłem na nie odpowiedzieć? Tak, nie? Czy odpowiedź cokolwiek zmieniała? Czy byłem w stanie powiedzieć to głośno?

Nie miałem pojęcia.

- Nie.

- I nie myślałeś przypadkiem o tym, żeby do niego wrócić?

KOBIETO, NIE WIEM, CZEGO TY ODE MNIE OCZEKUJESZ?!

- Nie myślałem. - Omal nie odetchnąłem z ulgą, kiedy udało mi się powstrzymać swój głos od drżenia.

Amber oczywiście nie uwierzyła. Mogła być najcudowniejszą przyjaciółką na świecie, lecz jej tendencje do przesłuchiwania mnie były godne agenta KGB. I zawsze zakładała, że mówię co innego, niż myślę. Nie myliła się.

- Luhan...

Uniosłem dłoń. Szanowałem ją, uwielbiałem i starałem się jako tako słuchać – a przynajmniej nie słuchać w taki sposób, by tego nie zauważała – ale też miałem jakąś granicę wytrzymałości.

- Wiem, co robię – oznajmiłem pewnie.

Zamilkła nagle, wybita z rytmu. Po czym parsknęła głośnym śmiechem.

- Nie. - Wciąż się śmiała. - Nie wiesz.

Jak zawsze miała rację.


>>


Sehun stał pod studiem. Oparty nonszalancko o swój niemożliwie drogi samochód, z rękami wepchniętymi w kieszenie wyglądał jak bohater filmu dla nastolatków spod hasztagów rebel, reckless, hotaf. Brakowało mu jedynie towrzystwa niepokornej białogłowy i nijakiej nudziary w postaci protagonistki. Nie planowałem zajmować miejsca ani jednej, ani drugiej.

- Cześć. - Sehun skinął głową.

- Co ty tu robisz? - Rozejrzałem się wokół, tak na wszelki wypadek. Wolałem, żeby żaden ze współpracowników nie był świadkiem tej sceny. Z tego, co się zorientowałem, niemal cała ekipa nie znosiła Sehuna, nie chciałem zostać uznany za jego chłopaka. Albo przyjaciela. Albo znajomego. Kogokolwiek.

- Ratuję twój domowy budżet. - Odsunął się od auta. - Nie musisz kupować biletu autobusowego, odwożę cię do domu.

- Mam kwartalny. - To prawdopodobnie nie była najsensowniejsza wymówka, ale nie byłem mistrzem improwizacji.

- Ja nie, więc musisz zgodzić się na kompromis – odpowiedział, równie absurdalnie, lecz z taką pewnością, że nie potrafiłem zaoponować.

Zorientowałem się, co dokładnie ma miejsce, w chwili, kiedy samochód ruszył. Sehun kierował jedną ręką, drugą próbował zapiąć mi pas. Odsunąłem jego dłoń, naprawdę nie byłem ubezwłasnowolniony. Chuj, że przed chwilą wszystko wskazywało na coś przeciwnego.

Jechaliśmy. Zmieniały się budynki, ulice, ludzie, jedynie krajobraz pozostawał taki sam. Nic dziwnego, Seul był gigantycznym miastem. Wieczorem dojazd do mojego domu zajmował ponad godzinę, teraz, w godzinach szczytu mogło być jedynie gorzej. Co oznaczało, że spędzę dzisiaj z Sehunem o wiele więcej czasu, niż kiedykolwiek zamierzałem. Jęknąłem przeciągle. Poranna awantura z szefem dostarczyła mi wystarczającej dawki stresu, naprawdę nie potrzebowałem kolejnej.

Przeklinający na wszystkich okolicznych kierowców Sehun nie ułatwiał zadania.

- Możesz sobie odpuścić wyzywanie całego miasta? - poprosiłem grzecznie.

- To część rytuału. - Potrząsnął głową. - Męcząca walka z pogrążonym w chaosie ruchem ulicznym, która nieodłącznie wiąże się z kurwieniem. Udział w tym dodaje męskości, pewności siebie i porywa okoliczne niewiasty.

Aż na niego spojrzałem.

- Przestań zachowywać się jak Jongin.

Otworzył usta, ale nic nie powiedział. Minęła niezręczna chwila, nim skinął głową. I zwrócił wzrok w stronę bocznego lusterka. Był rozbawiony. Niezbyt przesadnie, nie zbliżył się nawet do gotowości wybuchnięcia śmiechem na całe gardło; był raczej na skraju uśmiechnięcia się a wydania z siebie krótkiego, wyniosłego „pff”, wydmuchiwanego przez jedno nozdrze.

- Myślisz, że to coś da? - prychnąłem, nie panując nad nieuzasadnionym przypływem agresji. - Że będziesz nieudolnie go naśladować, że będziesz miły i mniej oschły, że przestaniesz na moment zajmować się tylko sobą i nagle stwierdzę, że jednak chcę się z tobą zadawać?

- Nie. - Pokręcił powoli głową. - Jongin mówił, że nie tęsknisz za moją miłą stroną, tylko po prostu za mną.

Powiedział tak? Sehunowi?! Powinienem był już dawno go zaszlachtować.

- Jongin nie ma pojęcia, o czym mówi – burknąłem.

- Ty też nie.

Nie odpowiedziałem, tylko skrzyżowałem dłonie na piersi i wyniośle odwróciłem wzrok. Nie zamierzałem angażować się w tę niedorzeczną dyskusję, którą przecież wygrałbym w przeciągu dziesięciu sekund. Pięciu. Sekundy.


>>


Zmniejszył prędkość, kiedy znaleźliśmy się w mojej okolicy. Rozpoznawałem już poszczególne budynki, banery, sklepy, ale jeszcze nie byłem stuprocentowo pewien jak dostać się stąd do domu. Miałem prawo, w końcu nie mieszkałem tu od dawna.

- Dalej jesteś na mnie zły? - Sehun odezwał się nagle.

Zastanowiłem się. Czy byłem zły? Na pewno. Czy to oznaczało, że nie byłbym w stanie mu wybaczyć? Nie. Ale w końcu nie o to pytał.

- Tak. I nie zmienisz tego podwożeniem mnie do domu.

Skinął nieznacznie głową, takiej odpowiedzi pewnie się spodziewał. Nie chciał się kłócić, a ja nie miałem nic do dodania. Znowu zamilkliśmy.

Wysiadłem, on za mną. Patrzyłem, jak zamyka drzwi, wsuwa dłonie do kieszeni i przewraca oczami po napotkaniu mojego spojrzenia. Już nie miał na sobie tych niedorzecznie kolorowych ciuchów; znów wyglądał jak biznesmen łamane na psychopatyczny morderca. Nieco tyczkowaty, chuderlawy i zdecydowanie za przystojny, lecz wciąż niepokojący.

- Skoro nie podwożeniem do domu ani byciem miłym, to czym?

Dobre pytanie. Sam nie potrafiłem na nie odpowiedzieć. Nie umiałem zrezygnować z wygodnego niezdecydowania. O wiele łatwiej było się zastanawiać, zgadzać i zaprzeczać, uciekać od odpowiedzi.

- Wystarczy, że nie będziesz znowu robić wszystkiego źle. - Wzruszyłem ramionami.

Miało być enigmatycznie i nonszalancko, wyszło bezsensownie. Jak zwykle. Na miejscu Sehuna parsknąłbym śmiechem, wsiadł do samochodu i dał sobie ze mną spokój raz na zawsze. Właściwie skrycie tego chciałem – nie musiałbym wtedy niczego postanawiać.

Nic takiego jednak nie nastąpiło. Sehun pochylił się nieznacznie, nie spuszczał ze mnie wzroku. Chciałem się cofnąć, ale moje plecy napotkały drzwi. Przed oczami staneła mi scena sprzed kilku miesięcy, niemal ta sama sytuacja. Tym razem nie mogło się skończyć tak samo, nie mogłem się dać, pozwolić na...

- Robię coś źle? - zapytał cicho, jego twarz znajdowała się o wiele za blisko.

Przełknąłem ślinę.

- Nie mam pojęcia – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Nie miałem zbytnio pojęcia o niczym. Byłem zbyt zdezorientowany bliskością ust Sehuna, jego palców, które nieznacznie stykały się z moimi, oddechu, jaki... Odwróciłem wzrok od jego warg i skupiłem się na oczach. Błąd, Luhan, pieprzony błąd. Spojrzenie Sehuna było o wiele gorsze od jego ust, skóry, wszystkiego.

Nie mrugnąłem, kiedy jego ręka, dotąd delikatnie muskająca moją, zacisnęła się na moim nadgarstku. Pocałunek również nagle nie wydawał się już czymś zaskakującym albo okropnym, był po prostu podsumowaniem. Nie wiedziałem tylko, czy mam większą ochotę wsadzić dłoń w połyskujące, jasne włosy Sehuna, czy walnąć się w twarz. Najlepiej oba. Jednocześnie.

Odsunął się nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia. Całowanie ustało, mrowienie wzdłuż kręgosłupa nie.

- A teraz? - Sehun wwiercał się we mnie wzrokiem. - Teraz robię coś źle?

Pokiwałem powoli głową. Sehun zmarszczył brwi, nie ukrywał zaskoczenia.

- Co takiego?

- Mówisz. - Roześmiałem mu się w usta, przyciągając go z powrotem.

Przez pierwsze chwile nie rozumiał, stał sztywny i spięty. Nie zniechęciło mnie to, przesuwałem palcami po jego karku, czekając, aż się zrelaksuje. Wreszcie poczułem, jak się uśmiecha, jak jego język podąża za moim; przeciągnął rękę z mojej szyi na obojczyk, bok, klatkę piersiową. Zapomniałem już, jak łatwy się przy nim stawałem. O ile „łatwy” w tym momencie oznaczało „szczęśliwy”.

Przeciągnąłem dłonie z jego karku na brzuch, powoli i metodycznie. W tym momencie żałowałem obciętych paznokci, mogłyby się przydać. Teraz musiałem o wiele bardziej się postarać. Oparłem dłonie na wystających biodrach Sehuna i mocno je zacisnąłem. Mimo wszystko wciąż byliśmy w miejscu publicznym, i tak już wszedłem na Mount Everest subtelności.

Jego spojrzenie sugerowało, że całkowicie mnie rozumie. Cóż, w takim razie nie było sensu tego przedłużać. Odepchnąłem Sehuna jedynie po to, by otworzyć drzwi i wpuścić go do środka. Tym razem nie musiał pytać, czy może zostać na noc.


>>


Rok później siedziałem w prawie-że-moim-studio z nagim, rozłożonym na zepsutej pralce Jonginem. Byliśmy w trakcie jednej z tych artystycznych sesji, których właściwie nikt nie rozumie, za to wszyscy uwielbiają. Po paru konsultacjach okazało się – wciąż nie mam pojęcia jakim cudem – że najbardziej finezyjną scenografią do takiego aktu będą zepsute sprzęty. Zepsute sprzęty gospodarstwa domowego, zacieki na ścianach, smutna stylistyka i goły Jongin. Brzmiało absurdalnie, było absurdalne, ale zdjęcia wyglądały zajebiście.

W zasadzie nie byliśmy w trakcie sesji, raczej w środku śniadania. Pracowanie z Jonginem wiązało się z nieustannymi przerwami na jedzenie. Nie narzekałem, dzięki temu mogłem dzwonić do znajomych. I do Sehuna.

- Cześć – przywitałem się entuzjastycznie. - Kocham cię.

- Yhym. - Sehun jak zawsze powalał entuzjazmem.

- Tylko tyle?

- Jestem teraz w trakcie kolacji z agentem, więc...

- Sehun...

Nie dosłyszałem odpowiedzi. Jongin wyrwał mi komórkę i ustawił tryb głośnomówiący. To by było na tyle, jeżeli chodzi o prywatność.

- Luhan też jest zajęty. - Nawet nie zawiązał szlafroka, równie dobrze mógłby wciąż nie mieć nic na sobie. - Ja też. Jesteśmy teraz w trakcie sesji. Konkretnie aktów – spojrzał na mnie znacząco – i twój chłopak potwierdził, że wyglądam zajebiście.

Poczułem, jak gorąco uderza mi na policzki. Natychmiast rzuciłem się do telefonu.

- Powiedziałem tylko, że ma zajebiste ciało!

- To brzmi jeszcze gorzej, Lu. - Jongin szczerzył się od ucha do ucha, ewidentnie w chuj za bardzo z siebie zadowolony.

Stałem na emocjonalnym rozstaju dróg – niepewny, czy najpierw zacząć panikować z powodu Sehuna, który WSZYSTKO SŁYSZAŁ, czy wybić Jonginowi świecące się jak pieprzone pochodnie zęby.

Cisza po drugiej stronie przeważyła sprawę.

- To było takie... obiektywne stwierdzenie, takie z fotograficznego punktu widzenia, on...!

- Uświadom tego kretyna – Sehun wreszcie raczył się odezwać – że ja nie zostanę w Ameryca na wieczność. I że wracam. Za tydzień. I jeżeli nie chce, żebym...

- Każ mu zmienić płytę, od paru dni się powtarza – szepnął Jongin.

Wywróciłem oczami, okazując w ten sposób pełne poparcie dla swojego zrzędzącego chłopaka. Nie mogłem pozwolić, by wyśmiewali się z niego jacyś niewychowani nudyści. Nawet jeżeli mieli rację.

- Dobra, nieważne, nie po to zadzwoniłem – przerwałem monolog Sehuna, kiedy jego fantazje zamordowania Jongina zaczęły wchodzić na poziom zahaczający o szpital psychiatryczny.

Momentalnie umilkł.

- Jesteś tam? - nie odpuszczałem.

- Mój agent prosi, żebym wrócił do stołu – odparł nieudolnie wymijająco.

Zacząłem powoli tracić cierpliwość. To naprawdę miało tak wyglądać za każdym cholernym razem?

- Zaraz pójdziesz, po prostu to powiedz. To chyba nie jest takie trudne.

- Naprawdę jestem zaję...

- Więcej nie zadzwonię – zabrzmiałem niemalże groźnie.

Jongin przestawał udawać, że przegląda wiadomości na telefonie, otwarcie zwijał się ze śmiechu.

- Ja ciebie też. - Sehun wręcz wypluł te słowa. - I każ mu stulić pysk.

Zacmokałem z dezaprobatą, uaktywniając swojego wewnętrznego sadystę.

- Nie tak.

- Ja pierdolę. - Teraz to on był zirytowany. - Też cię kocham. Lepiej?

Uśmiechnąłem się bezwiednie. Uwielbiałem, kiedy to mówił. I kiedy był zazdrosny o Jongina. I odbierał telefony w trakcie ważnych spotkań. I robił wszystkie te rzeczy, których nie chciał albo bał się robić wcześniej.

Co oczywiście nie oznaczało, że nagle stał się wymarzonym chłopakiem ze snów każdego nastolatka. Nie zaczął być czuły, romantyczny ani taktowny, nie wyzbył się napadów egoizmu. Dalej nie do końca potrafił funkcjonować w związku opartym na jakiejś tam szczerości. Wciąż upijał się na nieznośnego dzieciaka. Wciąz był nieznośnym dzieciakiem.

Ale gdy przed wyjściem podawałem mu rękę, chwytał ją i nie puszczał. Chyba bał się to zrobić.

- Nie – odparłem po chwili słodkiego milczenia. - Głośniej.

środa, 16 września 2015

Tonight I'm screaming out to the stars - część IX

Pairing: KaiLu, HunHan
Ostrzeżenia:
przekleństwa, fajki, Luhan nie rozumie siebie i denerwuje czytelników



Pocałowałem Jongina.

W jego samochodzie, w którym kontynuowaliśmy skończoną już dawno temu imprezę. Tym razem już bez alkoholu - czekaliśmy, aż któryś wytrzeźwieje na tyle, by móc kierować autem. Nie mogliśmy wracać na piechotę ani taksówką, znajdowaliśmy się na parkingu w samym środku niczego. Pozostało nam tylko rozmawianie, żartowanie i palenie papierosów. No i, jak się po chwili okazało, również całowanie.

Nie planowałem tego ani nie rozważałem, to się po prostu zdarzyło. Prawdopodobnie nie było w tym nic zaskakującego, wszystko do tego zmierzało. Przecież nawet zaczęliśmy znajomość od przelizania się (i pamiętnego rzutu butem, ale o tym moja głowa wolała nie pamiętać). 

Jongin nie siedział jak sparaliżowany, entuzjastycznie odpowiadał na pocałunki. Chyba nawet nie przeszkadzała mu skrzynia biegów. Przywierał do mnie niemal całym ciałem, czułem jego dłonie przesuwające się po karku. Zamknąłem oczy. Było mi dobrze. Nie bardzo dobrze ani powalająco, zwyczajnie przyjemnie. Na tyle, że byłem gotowy robić to do rana.

Jongin nie.

- Lu... - Odsunął głowę. - Musimy się ogarnąć.

- Co?

Sądząc po minie Jongina, mój wzrok był tak bezmyślny, że należało zakwalifikować mnie do królestwa protistów.

- Stary, jestem jego kumplem. - Wyprostował się w fotelu, patrzył w szybę. - Sehun i ja się przyjaźnimy. Nie mogę odpierdolić czegoś takiego.

- Nie jestem z nim od... - Zamilkłem na moment, nie mogłem sobie przypomnieć. - O czym ty w ogóle pieprzysz?

Potrząsnął głową.

- Przyjaciele nie robią sobie takich rzeczy.

Sarknąłem, sfrustrowany. Był idiotą i mówił idiotyczne rzeczy, ale jak miałem mu to przetłumaczyć?

- I dlatego rezygnujesz? Bo Sehun dawno temu się ze mną pieprzył i teraz mógłbyś obrazić jakąś pieprzoną pamięć o nim? - parsknąłem z niedowierzaniem.

Jonhin potrząsnął głową.

- Nie, nie dlatego. Przynajmniej nie tylko.

Ledwo powstrzymałem się od potrząśnięcia nim.

- Więc dlaczego?

Obrócił głowę ku mnie. Wyglądał na bardzo poważnego, zdecydowanie za poważnego jak na tę sytuację, miejsce i porę.

- Jakoś nie czuję, żebyśmy tego chcieli. - Przyłożył kciuk do moich warg. - Ty potrzebujesz kogoś, żeby bawił się w leczenie twojego złamanego serca, a ja nie chcę się angażować. Jako przyjaciele jesteśmy lepsi. Chcę być ramieniem do wypłakania, nie penisem, jasne?

Zaśmiałem się, mimo że wcale nie miałem na to ochoty. Nie miałem już ochoty na nic, chciałem tylko wrócić do domu. Podciągnąłem kolana pod brodę i wgapiłem się w samochodowy zegarek. Jongin wyciągnął słuchawki. Milczeliśmy.


>>


Coraz częściej miałem wrażenie, że ciązy na mnie swoista klątwa. Jakieś pieprzone fatum nadane przez pozbawionych sumień bogów. Próbowałem tak o tym nie myśleć, szukać racjonalnych wytłumaczeń danych sytuacji. Bez powodzenia.

Nie mogłem jednak ciągle zajmować się sobą, miałem pracę. Bardzo ważną pracę. Musiałem zrobić okładkę. Rzecz jasna, nie samodzielnie, byłem tylko pomocnikiem szefa, ale wciąż. To było zlecenie na prawdziwą okładkę prawdziwej gazety o modzie. Czyste high fashion. Coś godnego Anny Wintour. Albo sali tronowej Kim Kardashian.

Byłem podjarany, cholernie podjarany. Nie miałem żadnej faktycznej roboty, nie rozdzielono jeszcze zadań, ale to nie było ważne. Liczyło się tylko to, że mogłem tam być, asystować, podawać, uczestniczyć. Czułem się jak dziecko, które na spółkę z rodzeństwem dostało wymarzoną zabawkę. Niby trzeba było się nią dzielić, lecz w żaden sposób nie umniejszało to radości.

Kiedy pojawiłem się w studiu tego wyczekiwanego, cudownego dnia, pojąłem, jak przedwczesna była moja radość. I że fatum wcale nie odeszło, wciąż nękało mnie jak pieprzonych greckich bohaterów. Nigdy nie zamierzałem być cholernym Edypem.

Na początku myślałem, że tylko mi się wydaje. W autobusach i centrach handlowych często myliłem przypadkowych ludzi z Sehunem. Za każdym razem byli inaczej ubrani, jeden miał nawet dredy. Świadomość, że to jednak nie on, uderzała zawsze tak samo. Bo to nigdy nie był on. Jedynie ktoś obcy z jego rysami. Włosami albo profilem, niekiedy dłońmi.

A potem Sehun się odwrócił i, kurwa, to naprawdę był on. Nie zmieniał tego nowy kolor włosów ani bardzo-nie-w-jego-stylu kurtka. Rozmawiał z wizażystą, śmiali się razem. Do momentu, kiedy mnie nie zauważyli. Co nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę, że bezmyślnie zatrzymałem się w przejściu.

Sehun mi pomachał.

Odwróciłem się na pięcie. Stara, znana już starożytnym metoda nakazywała ignorować niechciane zjawiska tak długo, aż same nie znikną.


>>


Na przerwie zorientowałem się, że Sehun nie ma nic wspólnego z dzisiejszym eventem. Załatwiał coś z szefem – pewnie się znali, w końcu mój cudowny były chłopak znał wszystkich – i prawdopodobnie była to sesja, jednak jak na razie nie musiałem się martwić. Na razie.


>>


Stałem sztywno, nie potrafiłem nawet na moment wyluzować. Wiedziałem, że na mnie nie patrzy, że pewnie jest zajęty albo w ogóle opuścił studio, lecz nie czułem się przez to ani trochę pewniej. Miałem wrażenie, że znajduję się na pierwszej linii, bezpośrednio pod ostrzałem. Natychmiast spełniałem polecenia, nie odzywałem się ani nie wychodziłem z inicjatywą. Robiłem wszystko, byle tylko nie zwrócić na siebie uwagi. Chciałem odwalić całą robotę i jak najszybciej wyjść.

Na przerwie nie wyszedłem na papierosa, lecz starym szkolnym zwyczajem schroniłem się w łazience. To nie było może najrozsądniejsze posunięcie w moim życiu, ale skutecznie minimalizowało szanse na natknięcie się na Sehuna. Niestety, minimalizowało, nie likwidowało.

- Cała ekipa strasznie się wkurwiła, że wysłałeś mnie wtedy do domu. - Sehun zamknął za sobą drzwi. - Nie wiedzieli, gdzie zniknąłem, i szukali jakiegokolwiek śladu do piątej rano.

Odsunąłem się od umywalki, nad którą medytowałem od kilku minut. Przejrzałem się w lustrze, by utrzymać atmosferę lekceważenia, i dopiero wtedy przeniosłem wzrok na Sehuna.

- Naprawdę? A są też wkurwieni o to, że nie pozwoliłem ci się zarzygać?

Wsadził dłonie do kieszeni, lekko skonsternowany. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, chyba powrócił do zabawy w beznamiętnego gnojka. Nie miałem żadnego powodu, żeby mu to ułatwiać.

- Nie są? - ciągnąłem. - Więc dlaczego w ogóle podejmujesz temat? Może to ty jesteś wkurwiony? Powinienem był cię tam zostawić?

Na jego policzkach dostrzegłem blade rumieńce, wyróżniające się pomimo kilku warstw kosmetyków. Był... zażenowany, nie potrafiłem określić tego innym słowem. Co wydało mi się nagle przerażające, ponieważ Sehun przecież nie bywał zażenowany.

- Nie, dzięki. - Wyglądał, jakby wykrztuszenie tego sprawiło mu fizyczne ból.

Cóż, to nie był mój problem. Nie zamierzałem przestać się nad nim pastwić.

- Chyba nie usłyszałem. - Przyłożyłem dłoń do ucha.

Sehun zacisnął usta w wąską linię.

- Mogę ci oddać za taksówkę.

Nie powstrzymałem parsknięcia. Jego irytacja była w jakiś sposób rozczulająca.

- Czego właściwie chcesz? - usiłowałem być konkretny.

- Próbuję cię przekonać, że możesz do mnie podejść bez kija.

Odchrząknąłem, chcąc w ten sposób zamaskować nagłe zmieszanie. Mylił się, wcale nie bałem się do niego podejść. To nie było dziecinne unikanie, tylko przemyślane schodzenie z drogi.

Usłyszałem dźwięk esemesa, od razu sięgnąłem do kieszeni. Jongin, jak zwykle, przesyłał spóźnione powodzenia. Uśmiechnąłem się do siebie.

Cóż, nie tylko do siebie, nie byłem sam w pomieszczeniu.

- Od kogo?

Podniosłem wzrok znad telefonu. Sehun nie wyglądał na rozdrażnionego ani specjalnie zaciekawionego, choć nie wątpiłem, że była to tylko poza. 

- Jongina.

Sehun skinął głową, lecz jego czoło zmarszczyło się nieznacznie.

- Dlaczego z nim się przyjaźnisz, a ze mną nawet nie chcesz rozmawiać?

Gdybym nie znał Sehuna, skwitowałbym to pytanie fejspalmem. Niestety, znaliśmy się aż za dobrze. Wiedziałem, że nie oczekuje przypomnienia o wszystkich chujowych rzeczach, które mi zrobił, zresztą sam również nie zamierzałem się powtarzać. Ani niczego tłumaczyć. Chciałem się jedynie podroczyć.

- Jest o wiele milszy, zabawniejszy i bardziej spontaniczny – wyliczałem, stojąc w wyjściu. - Poza tym kupuje mi prezenty i kiedy się uśmiecha, nie wygląda, jakby planował spalenie okolicznych bloków razem z mieszkańcami.

Chwila ciszy.

- O czym ty teraz mówisz?

- Pomyśl. - Z uśmiechem zatrzasnąłem za sobą drzwi.


>>


Nie byłem do końca pewien, dlaczego robiłem to wszystko. Sensownie myślący człowiek z miejsca kazałby Sehunowi spierdalać i wreszcie znalazłby sobie sensownego faceta, który wspierałby go w karierze fotograficznej. Zamiast tego zostawiłem stanowczość wraz z konsekwencją w koszu na śmieci, a wszystkie próby znalezienia sobie kogoś kończyły się na jednej nocy i ucieczce z miejsca zdarzenia. Byłem jak bohater taniego thrilleru, którego życie próbuje zniszczyć femme fatale vel stalkerka. Najpierw go uwodzi, potem nęka, a ostatecznie morduje. Mi pozostało jedynie wierzyć, że nie skończę martwy w piwnicy.

Nadzieja ta została szybko zdeptana i wyrzucona za burtę, gdy Sehun wszedł ze mną do autobusu. I usiadł obok. Rzuciłem okiem na zegarek. Od naszej rozmowy minęło ponad pięć godzin. Czekał tyle czasu, aż wrócę do domu? A może to był przypadek? Nie, z miejsca wykluczyłem tę możliwość. Miał samochód i mieszkanie w centrum, a wsiadł do autobusu jadącego na kompletne zadupie. Urzeczywistnione nigdziebądź.

- Co ty tu robisz? - zapytałem wyjątkowo grzecznie.

Nie wyglądał na ani trochę zmieszanego.

- Jadę z tobą.

Zabawne, ale właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałem.

- To, że z tobą rozmawiam, nie sprawia, że chcę spędzać z tobą czas.

Wzruszył ramionami.

- Jestem spontaniczny.

Zastygłem. Przez ten jeden jedyny moment Oh Sehun był najbardziej uroczą istotą pod słońcem. Na tyle słodką, żeby przejąć się tym, co powiedziałem o Jonginie. Z trudem powstrzymałem rozbawienie.

Nie odzywaliśmy się do siebie. Sehun patrzył w okno, ja w telefon. Od kilku minut próbowałem przyzwoicie odpisać właścicielowi studia, ale nie potrafiłem się skupić. Palce błądziły po klawiaturze, mózg nie był w stanie uformować żadnego spójnego zdania. Ostatecznie postanowiłem zadzwonić – gadanie zawsze przychodziło mi łatwiej.

Mniej więcej po minucie rozmowy Sehun zaczął kopać mnie w kostkę.

Najpierw delikatnie, potem coraz mocniej i natarczywiej. Szef coś pierdolił, a ja próbowałem na migi przekazać temu wkurwiającemu idiocie, że zajebię go, o ile nie przestanie. Niedojrzały debil oczywiście całkowicie mnie ignorował.

A potem wyrwał mi telefon i bez wahania się rozłączył.

Wpatrywałem się w niego bezmyślnie.

- Jestem też bardzo zabawny – oznajmił oficjalnym tonem.

Jeżeli kiedykolwiek nazwałem idiotą kogoś niebędącego Oh Sehunem, należały mu się przeprosiny. I kwiaty.

- Jesteś kretynem. - Potrząsnąłem głową.

- Nie każę ci spierdalać, bo jestem również niesamowicie miły.

Wzniosłem oczy ku niebu, ale uśmiechnąłem się. Gdy spojrzałem na Sehuna, on także wyglądał na rozbawionego. Wywróciłem pretensjonalnie oczami, jednak nie zlikwidowało to uśmieszku na jego twarzy.

- Dokąd jedzie ten autobus? - zapytał po kilku minutach milczenia.

- Do mojego domu.

- Aha.

Wsadził dłonie w kieszenie okropnej, kolorowej kurtki. Nagła utrata wagi i rozjaśniony kolor włosów nadały mu wygląd azjatyckiego Billa Kaulitza, odejmując czarny eyeliner i zmarszczone czoło. Od niemieckiego alter ego różniła go też postawa – lider Tokio Hotel zachowywał się jak regularny amator amfetaminy, natomiast Sehun starał się sprawiać wrażenie, że nie przejmuje się absolutnie niczym. Teraz także. Całkowicie odprężony, może nieco znudzony wyłożył się na krześle i obserwował świat za oknem.

- Zdajesz sobie sprawę – postanowiłem zniszczyć jego irytującą aurę lekceważenia – że cię tam nie wpuszczę?

Nawet nie drgnął.

- Jongina wpuszczasz?

- Co to ma do rzeczy? - prychnąłem.

Wzruszył ramionami.

- W takim razie mnie też musisz. Jestem milszy, bardziej spontaniczny i... Jak to było?

- I zabawniejszy – dokończyłem. - I nie, wcale nie jesteś.

Sehun jedynie zaśmiał się do swojego odbicia w szybie. Westchnąłem ciężko. Był nieznośny i okropny. Jak zawsze. Tylko w nieco inny sposób.

Spojrzałem na niego z spod półprzymkniętych powiek. Wyciągnął telefon, na tapecie miał ogromnego, wpieprzającego lazanię Garfielda. Kiedyś przyznał się do miłości do tej kreskówki, jednak po kilku komentarzach z mojej strony natychmiast wszystko odwołał. W końcu miłość do grubego, pomarańczowego kota mogłaby zaszkodzić jego wizerunkowi jakże męskiego mężczyzny. Potrząsnąłem głową.

Sehun naprawdę od zawsze był idiotą.


>>



Jego twarz tężała coraz bardziej z każdą chwilą, z którą zbliżaliśmy się do mojego domu.

- Naprawdę wolisz mieszkać tutaj niż u nas?

Przesadzał, bynajmniej nie było tak źle. Okolica nie umywała się do centrum, ale także nie przypominała Nowego Jorku po pierwszej części Avengersów. Moje mieszkanie może i znajdowało się na zadupiu, lecz sam budynek nie różnił się od standardowego, prezentowanego w dramach. Sehun mimo wszystko też nie urodził się w pieprzonym Tadż Mahal.

- Nie ma żadnego „u nas”, żebym mógł tam mieszkać.

Nie krył zdziwienia.

- Przecież zostawiłem ci to mieszkanie, dalej za nie płacę.

Był, kurwa, niereformowalny.

- Ile razy mam ci powtarzać, że nie chcę tam mieszkać?! - jęknąłem.

Nie odpowiedział, jedynie zapalił papierosa. Szliśmy w ciszy, milczenie stanowiło ostatnio nieodłączną część naszej relacji.

Kiedy doszliśmy do moich drzwi, musiałem zainterweniować.

- Dobranoc – powiedziałem stanowczo, mocno akcentując sylaby.

- Nie mogę na chwilę...?

Powoli pokręciłem głową.

- Chcę od razu iść spać, jestem wykończony.

Milczał. Wsadziłem klucze do zamka i przekręciłem, ciągle czekając, aż coś powie. Wreszcie wzruszył ramionami. Nie wyglądał, jakby specjalnie obeszła go moja odmowa. Co wcale nie oznaczało, że się nie przejął. Ostatnio wolałem nie ryzykować pochopnych osądów co do jego uczuć. Fakt, że w ogóle istniały, już dostatecznie mnie konfundował.

- Spoko. - Zgasił papierosa na poręczy schodów. - Kojarzysz, o której jest powrotny? O ile w ogóle jest?

Szybko przestudiowałem rozkład w głowie, następny autobus powinien być za mniej więcej półtorej godziny. Spojrzałem na Sehuna. Jego twarz nie zdradzała absolutnie niczego. Był tak samo chłodny i beznamiętny jak zazwyczaj. Coś jednak było nie w porządku, coś się różniło. Jeden szczegół – jego lewa dłoń drżała nieznacznie, wręcz niezauważalnie.

Przełknąłem ślinę.

- Możesz przespać się na kanapie.