niedziela, 13 lipca 2014

Inside Choi Junhong

Pairing: Bang x Zelo (B.A.P)
Tematyka: AU, niespełnione muzyczne aspiracje, księgarnia, muzyka, znikające dziecioki
Ostrzeżenia: nocne powroty niepełnoletnich do domu (!!!), przekleństwa, zasugerowana scena seksu, używki
At Ałtorki: Tytuł to parafraza tytułu pewnego wspaniałego filmu braci Coen, szczerze polecam.



To było chłodne, wrześniowe popołudnie. Jedno z tych, które nie pasowały do żadnej pory roku – latem narzekano na ich chłód, zimą denerwowano się, że doprowadzają do topnienia śniegu i zalewania ulic. Nie było wiatru, same powietrze przenikało przechodniów do szpiku kości.
Nieustannie poprawiałem kołnierz poprzecieranego swetra, jednak nie spodziewałem się efektów. Ubranie nawet w czasach świetności w ogóle nie ogrzewało. Pociągałem nosem, szczękałem zębami i wymyślałem obelżywe uwagi pod adresem sprzedawczyni swetrów, ale w gruncie rzeczy nie miałem powodów do narzekań. Droga między kawiarnią, w której spożywałem przeładowane kaloriami lunche, a moim miejscem pracy, czyli księgarnią, wynosiła dokładnie jeden kilometr. Piętnaście minut spacerowym krokiem, dziesięć szybkim, siedem biegiem.
Wszedłem do księgarni, przesunąłem wzrokiem po krzątających się pracownikach i od razu skierowałem się na zaplecze. Dzisiaj przychodził nowy, musiałem chociaż udawać statecznego, porządnego kierownika. Gdybym zachowywał się tak, jak zwykle, mógłby na mnie donieść zarządowi.
Na początku wziąłem się za sprzątanie. Nie schowałem tarczy z rzutkami ani postawionych na malutkim stoliku ciastek matki młodej kasjerki, Chinki. Biedna dziewczyna codziennie przynosiła jedzenie do pracy, tłumacząc się nadopiekuńczością posądzającej ją o anoreksję rodzicielki. Nie schowałem również niechlujnie odłożonych książek, w końcu dzięki nim panował tu jakikolwiek klimat, za to wziąłem się za płyty.
Szczerze mówiąc, naszą księgarnię bez trudu dałoby się przekwalifikować na księgarnię muzyczną. Szef, jeśli byłby na tyle zdesperowany, by nas odwiedzić, z pewnością oskarżyłby mnie o współpracę z konkurencją – znajdującą się naprzeciwko „Muzykoteką”, która poza książkami, oferowała klientom bogaty wybór płyt.
Machnąłem ręką na sprzątającego, a raczej udającego, że sprząta staruszka. Dziadek był już od dawna na emeryturze, lecz wciąż przychodził pomagać. Płaciliśmy mu grosze, głównie ze względu na jego nikły wkład, jednak on nie wydawał się być tym urażony. Każdego pierwszego poniedziałku miesiąca odbierał wypłatę i przeznaczał całą na karmę dla spacerujących po parku gołębi.
Staruszek podniósł z ziemi połyskujące, stare radio. Zachwiał się, gorączkowo zaciskając palce na urządzeniu. Litościwie odebrałem je od niego, a on natychmiast czmychnął z pokoju. Czasami miewałem wrażenie, że mnie wykorzystuje.
Schowałem radio do szafki i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dookoła mnie leżał bezwładnie stos płyt. Z pewnością nawet gór galeonów w krypcie Harry'ego Pottera nie było aż tyle. Podniosłem kilka i próbowałem posegregować na jednym z blatów, ale szybko zrezygnowałem. Były tu naprawdę przeróżne typy muzyki – zachęceni moim niezbyt chwalebnym przykładem (znudzony ciszą panującą w lokalu, kilka miesięcy temu przyniosłem swoją ukochaną płytę Robina Thicke) pracownicy przytaszczyli swoje płyty. Były tutaj nieudane prezenty, ukochani wykonawcy i nadające się do natychmiastowej anihilacji szlagiery. Połowa nie miała pełnych okładek, a okładki drugiej połowy nie zgadzały się z faktyczną zawartością. Tym sposobem w okładce Chóru Aleksandrowa znajdowało się Deep Purple, a w opakowaniu 2NE1 można było znaleźć Requiem Mozarta. Nikomu to nie przeszkadzało, wszyscy się przyzwyczaili.
Tupot stóp wyrwał mnie z zamyślenia. Podniosłem głowę, by stanąć twarzą w twarz z nieznajomym chłopakiem. Chociaż może zwrot „twarzą w twarz” nie pasował, bo dzieciak przewyższał mnie o kilka dobrych centymetrów. Prawdopodobnie był już dorosły, jednak ze względu na dziecięce rysy wciąż pytano go o dowód. W zależności od gustu mógł uchodzić za bardzo ładnego. Na pewno on był tym nowym. Nikt inny nie przyszedłby do księgarni w świeżo wyprasowanej, białej koszuli, ciemnej bluzie i wciśniętej przez matkę wełnianej czapce.
Rozglądał się z zainteresowaniem po zapleczu, zapominając o formułce przywitania. Jego zaciekawienie było zupełnie innej jakości niż innych praktykantów. On nie oglądał pomieszczenia, on obejmował je w posiadanie. Z pewnością podobnym błyskiem w oku mógł się poszczycić Neil Armstrong wbijający flagę w księżycowy grunt.
Musiałem chrząknąć trzykrotnie, by przywrócić go do rzeczywistości.


***


Nie miałem z nim niemal żadnego kontaktu przez pierwsze tygodnie. Parę razy mnie zagadywał, ale zawsze w złym momencie. Po jakimś czasie przestał się narzucać, dochodząc do wniosku, że nie mam ochoty z nim rozmawiać.
Czasami mnie to irytowało. Kiedy opowiadał Chince o swoich marzeniach, żartował z klientami albo biegał z dziadkiem karmić gołębie, naprawdę żałowałem swojej aspołeczności. Z zasłyszanych rozmów dowiedziałem się, że ma na imię Junhong, ale woli być nazywanym Zelo, że nosi tę wełnianą czapkę z własnej woli, by ukryć w szkole bezmyślnie przefarbowane na jaskrawy róż włosy i że kocha jeździć na deskorolce.
Po raz pierwszy tak naprawdę porozmawialiśmy dwa miesiące po jego pojawieniu się w księgarni. Tego dnia Chinka nie pojawiła się w pracy z powodu skręconej kostki, a dziadek po prostu nie przyszedł. W gruncie rzeczy byliśmy z Zelo skazani na swoje towarzystwo. Oczywiście nie zaczęliśmy nagle rozmawiać, dwumiesięczne milczenie położyło cień na naszą relację. Uważając, by nie sprawiać wrażenia znudzonych samotnością, czytaliśmy obwoluty wszystkich książek po kolei, obserwowaliśmy szary tłum przechodniów przewijających się jak nudny krajobraz przemykający za oknem metra, wybieraliśmy numery wszystkich znajomych i nieznajomych, których mieliśmy zapisanych w książce telefonicznej. Czas zdawał się powolny jak orka pługiem w wykonaniu kulawych koni.
Jak na złość przez księgarnię nie przewinęło się wtedy zbyt wielu klientów, którzy mogliby rozluźnić atmosferę. Żadnych rozgadanych staruszek, niezdecydowanych rodziców ani plotkujących wesoło uczniów. Tego dnia ludzie po prostu wchodzili, wybierali książki i wychodzili, nie ujawniając nawet kawałka swojej historii. Od czternastej siedzieliśmy w kompletnej ciszy – ja na krześle na zapleczu, on na stołku za ladą – skupieni na odliczaniu minut do końca zmiany.
Dawno nie cieszyło mnie tak istnienie przerwy obiadowej. Kilkadziesiąt minut spędzonych z samym sobą, bez irytującej obecności Zelo i jego oskarżycielskiego spojrzenia, wydawało się rajem. Złapałem kurtkę i wybiegłem z księgarni, nie rzuciwszy nawet standardowego „do później!”. W kawiarni spotkałem swojego faceta i kilku znajomych, więc w ramach obiadu poszliśmy jeszcze na piwo. O pracy, wielce odpowiedzialnie, przypomniałem sobie dopiero około dziewiętnastej.
Kiedy wróciłem, za ladą nikogo nie było. Nawet nie poczułem złości, jedynie ulgę, porównywalną z tą, którą czują uczniowie, gdy rodzicom nie chce iść się na zebranie. Złudzeń pozbawił mnie nagły trzask dochodzący zza zaplecza. Chciałem go zignorować, jednak zaraz po nim nastąpiło kolejne uderzenie.
Wbiegłem do pomieszczenia, spodziewając się zastać tam przybyłą z innego wymiaru Godzillę. Zamiast tego ujrzałem klęczącego na Zelo, który zaciskał palce żałośnie powyginaną płytę. Moją płytę. Ulubioną płytę z Robinem Thicke'iem. Chłopak wyglądał, jakby nie zauważył mojego przyjścia, cały czas wpatrywał się z przerażeniem w CD. Nie odezwał się ani słowem, był jak skamieniały. Przypominał samolot, którego pilot już dawno utracił panowanie nad sterami.
Westchnąłem głośno, podniosłem go i posadziłem na stołku. Powoli odgiąłem znieruchomiałe palce, a następnie teatralnym gestem wyrzuciłem płytę do śmietnika. Płyta płytą, podobała mi się muzyka, nie poliwęglanowa warstwa nośna. Zaparzyłem herbaty i kazałem mu wziąć się w garść. Ten album nie miał żadnej wartości sentymentalnej, kosztował mnie niecałe siedemnaście tysięcy wonów, a jeżeli naprawdę tak go to ruszyło, mogę mu potrącić z pensji.
- Ale to... To była muzyka... - próbował zaprotestować.
Uciszyłem go kubkiem z herbatą.


***


Nie potrafiłem dokładnie podać, kiedy zaczęliśmy razem chodzić na lunche. Po prostu pewnego razu Zelo dogonił mnie na przejściu dla pieszych. Zdyszany oznajmił, że musi mi coś postawić w zamian za płytę i wybuchnął śmiechem spowodowanym skojarzeniami, których jako pozbawiony nastoletnich problemów z hormonami staruch nie pojąłem. Zamęczał mnie swoim towarzystwem przez całą przerwę popołudniową. Następnego dnia ponownie mnie dogonił, tym razem nawet nie powiedział po co za mną idzie, i tak jakoś poleciało.
Nigdy więcej nie miał ataku paniki, za to dowiedziałem się, dlaczego tak zareagował. Zelo był muzykiem. Amatorem, co prawda, ale całkiem niezłym. Sam nie określał się w taki sposób, raczej unikał dzielenia czegokolwiek na kategorie. Nie ukończył jeszcze liceum, jednak nie przeszkadzało mu to w snuciu wielkich marzeń o karierze. Był dokładnie taki jak ja przed paroma laty, zaraz po skończonych studiach. Nie powiedziałem mu tego. Był jeszcze na etapie wyrzucania całemu światu jego niekompetencji, głośnego krzyku i gniewnej muzyki. Świadomość, że przeżyłem to samo, co on, może pomogłabym nam w zrozumieniu się nawzajem, ale utraciłby pewność siebie. Przejmowanie się tym, że jedyny muzyk, z którym miał bezpośredni kontakt, nie może wyrwać się z podrzędnej księgarni, podcięłoby mu skrzydła.
Szczerze mówiąc, nie miałem odpowiednich kompetencji, żeby móc wypowiadać się na takie tematy, ale wierzyłem w niego. Był uparty jak Llewyn Davis, wrzaskliwością i umiejętnością walki o swoje przebijał wszystkie sprzedawczynie na targu, a talentem przebijał mnie o głowę. W pewien sposób mu zazdrościłem.
W międzyczasie zerwałem z facetem. Żaden drugiego nie zdradził ani nie pobił, po prostu przestało nam się układać. Mieszkał po drugiej stronie Seulu, pracował w jednej z wielkich korporacji i był kompletnie niedyspozycyjny. Nie umieliśmy pokonać pustki stworzonej przez czas, bo za mało się rozumieliśmy. Po zerwaniu uświadomiłem sobie, że większość moich przyjaciół była tak naprawdę jego przyjaciółmi. Gdyby nie obecność Zelo, zostałbym w mieście sam jak palec. Dlatego w pewnym momencie zacząłem reagować na nasze wyjścia niemal tak radośnie jak on.
Sam zazwyczaj mówiłem tylko krótkimi, urywanymi zdaniami, ale jemu to nie przeszkadzało. Mówił dużo, śmiał się głośno, a ja coraz bardziej się otwierałem. Po kilku tygodniach okazało się, że bezwiednie opowiedziałem mu niemal wszystko.
Zorientowanie się, że ten wygadany dzieciak mi się podoba, zajęło mi dokładnie tydzień. Ignorowałem to ze stoickim spokojem, w końcu wielu ludzi mi się podobało. Zrobiło się nieco gorzej, kiedy zdałem sobie sprawę, że myślę o nim, kiedy nie ma go obok mnie. Bo kiedy był obok mnie, w ogóle nie byłem w stanie myśleć.


***


Któregoś dnia, kiedy zamykałem księgarnię, zorientowałem się, że on czeka na zewnątrz. Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta pierwsza, teoretycznie powinno mnie tu nie być od dwóch godzin. Czekał...? Rzuciłem mu ukradkowe spojrzenie. Gdybym go nie znał, prawdopodobnie zabezpieczyłbym się w kij baseballowy. Schowany w cieniu przechylonych latarni Zelo wyglądał jak seryjny morderca.
- Co jest, młody? - Podrzuciłem klucze w dłoni.
Rozejrzał się na boki, jakby w każdej chwili oczekiwał, że ktoś może wyskoczyć zza rogu i się na niego rzucić. Uśmiechnąłem się zachęcająco, a wtedy odpowiedział niepewnym uśmiechem.
- Masz czas? - zapytał. - W sensie teraz? Tak... na soju?
Zastanawiałem się przez kilka sekund. Nie miałem już faceta, żaden z krewnych nie planował najechać mieszkania, następnego dnia była sobota... Wzruszyłem ramionami.
- Nie ma sprawy.
Omiótł wzrokiem okolicę, szukając jakiegoś lokalu w zasięgu wzroku. Spojrzałem na niego z pełnym rozbawienia politowaniem i pociągnąłem za rękę. Przeleciałem w głowie przez listę pobliskich knajp i wyselekcjonowałem tę najrzadziej odwiedzaną. Mimo wszystko wolałem nie ryzykować, że dosiądą się do nas nagle jacyś moi znajomi, by zacząć opowiadać o tym, jak tydzień temu próbowałem wypić miednicę wódki „na raz”.
Magicznym sposobem lokal nawet nie był specjalnie przepełniony. Dotąd uważałem piątek za jakiś zwyczajowy dzień abordażu na każde miejsce, w którym podają alkohol, teraz musiałem zrewidować ten pogląd. Bez trudu znaleźliśmy stolik i zamówiliśmy soju.
Knajpa prezentowała się o niebo lepiej, niż zapamiętałem. Powietrze przepełnione było zapachem potu i taniego alkoholu, ale nie odczuwało się duchoty. Tylko niektóre światła migały, a blaty wręcz błyszczały czystością. Prawdopodobnie nowy właściciel. Z głośników zamiast ogłuszającego dudnienia, sączył się spokojny głos Boba Dylana. Czułem się nieco oszukany. Nie potrafiłem pić do Boba Dylana.
- Więc... - przerwałem ciszę. - Więc jak tam twoja kariera muzyczna?
Zelo rzucił pracę w księgarni, ponieważ musiał, jak to powiedział, poszukać szczęścia u potencjalnych pracodawców. Inaczej, nieco mniej eufemistycznie ujmując, chłopak przez pięć dni pukał od drzwi do drzwi, prosząc o danie mu szansy zagrania czegoś. Nic dziwnego, że nie wyglądał na specjalnie uradowanego.
- Ponoć nie lubisz eufemizmów. - Wypił pierwszy kieliszek soju. Odłożył go gwałtownie, nieco za nerwowo. - Moja kariera muzyczna, jaką ją ładnie nazwałeś, sprowadzała się do mordowania marzeń, ideałów i tego całego gówna, o którym ci mówiłem. Bawiłem się wspaniale, musząc uśmiechać się do idiotów, karierowiczów i ludzi, którzy już dawno powinni znajdować się na którymś z oddziałów zamkniętych. Przez pieprzone pięć dni wylizywałem buty facetom, którym normalnie nie podałbym ręki. Jestem taki... - Kolejny kieliszek opróżniony. - Jestem taki... - Zacisnął dłoń na trzecim.
Zmieniłem miejsce, by siedzieć obok niego. Nie zareagował, w ogóle nie reagował. Ostatnie zdanie wciąż unosiło się w powietrzu, oczekując dokończenia. Zelo potrząsnął bezsilnie głową. Chciał mówić, chciał mi powiedzieć, jak się czuje, ale nie był w stanie. Głos mu się nie załamał, nie przepełniała go frustracja, tylko gniew, który nie mógł znaleźć ujścia.
Jednym haustem opróżnił zawartość kieliszka i wybuchnął płaczem.
Po chwili wahania objąłem go lewym ramieniem, by palcami prawej dłoni delikatnie głaskać jego kręcone, kolorowe włosy. Nie pocieszałem go ani nie motywowałem, w sumie w ogóle niczego nie mówiłem. Zelo nie płakał ze smutku, próbował po prostu wypłakać swoją frustrację. Nie mogłem mu przeszkadzać. Mogłem jedynie przy nim być.


***


Wyszliśmy po kilku godzinach milczenia, odprowadzani wzrokiem barmana. Pozornie nieprzyjemny mężczyzna sam do nas podszedł, by sprawdzić „co dzieje się z tym małym kolorowym”. Kiedy rozeznał się w sytuacji, na swój koszt postawił nam jeszcze jedną butelkę. Na drugą już nie pozwoliłem, nie chcieliśmy się upić.
Noc była zimna, lecz czuło się w niej jeszcze pozostałości lata. Rozgrzani alkoholem włóczyliśmy się bez celu po ulicach, śmiejąc się głośniej niż zazwyczaj. Po spontanicznym odkupieniu gitary od bezdomnego pokłóciliśmy się o to, do kogo instrument będzie należał. Ostatecznie wygrał Zelo. Kolejne kilkadziesiąt minut spędziliśmy na śpiewaniu wszystkich znanych nam piosenek. Nie ruszyliśmy jedynie nieszczęsnego Boba Dylana, który z pewnością był nam za to wdzięczny.
Dokładnie o drugiej nad ranem poinformował mnie, że musi wracać do domu.
- Masz jakieś limity powrotów? - Niby mówił, że mieszka z rodzicami, ale w końcu miał dziewiętnaście lat!
- Nie mam limitów, tylko ostatni autobus – wyjaśnił sucho. - Mój dom jest na takich obrzeżach, że jeżeli chcę tam być przed szóstą, muszę iść teraz.
Oparłem się o znak drogowy i zapaliłem papierosa. Nie chciałem tak szybko wracać do domu. Zamknąłem oczy, głośno wypuściłem powietrze. Szarawa mgiełka dymu przysłoniła mi na moment pole widzenia.
- Nie musisz iść – stwierdziłem wreszcie. - Możesz spać u mnie w razie czego.
Na twarzy Zelo ukazał się wyraz niezdecydowania. Jego twarz stężała, jednak uniesione delikatnie kąciki ust zdradzały, że stara się powstrzymywać uśmiech.
- Jeżeli tylko twoi rodzice naprawdę nie mają z tym problemu – dodałem pospiesznie.
Odruchowo parsknął, potem jednak spoważniał. Na jego twarzy pojawiły się delikatne rumieńce, migoczące światło jedynie to potęgowało.
- Dzięki za zaproszenie, ale... - Odgarnął z czoła różowe loki. - Jest problem.
- Problem? - powtórzyłem.
Zaczerwienił się jeszcze bardziej.
- To nie jest problem dla mnie, a może być dla ciebie. O tego typu problem mi chodzi.
Teraz już kompletnie nie rozumiałem, o co mu chodzi.
- Jesteś radioaktywny czy coś takiego?
- Nie. - Pokręcił głową. - Po prostu jestem gejem.
Rzuciłem niedopałek na ziemie i zdusiłem butem. Zelo wpatrywał się we mnie, tak zdenerwowany, jakbym co najmniej zagroził mu wypatroszeniem rodziny. Wzruszyłem ramionami.
- To wspaniale, że w tym wieku jesteś tego tak pewien – oświadczyłem tonem stuletniego mędrca. - Dalej nie mam pojęcia, jak wpływa to na twoje ewentualne nocowanie bądź nienocowanie u mnie, ale jestem z ciebie dumny.
Przewrócił oczami z irytacją. Wydawało się, że nie wie, czy ma się zezłościć, czy odetchnąć z ulgą. Miałem wrażenie, oczywiście to było tylko wrażenie, że jestem pierwszą osobą, której się przyznał. Cóż, całkiem nieźle trafił. Mój coming out skończył się wyrzuceniem z domu na miesiąc, on został poklepany po plecach przez drugiego pedała.
Ruszyliśmy do najbliższej stacji metra. Zeszliśmy po schodach i usiedliśmy obok siebie na ławce.
- Naprawdę ci to nie przeszkadza? - zapytał się cicho.
Pstryknąłem go w nos.
- Młody, gdyby mi to przeszkadzało, powinieneś przestać się ze mną zadawać. - Uśmiechnąłem się półgębkiem.
- Ale...
- Jak będziesz dalej drążył temat, to zacznie mi przeszkadzać. - Rozłożyłem się na ławce. - I nie przewracaj oczami, to dziecinne.
- Dlaczego ciągle mnie pouczasz?! - prychnął, szczerze oburzony.
Świst zagłuszył jego dalszą wypowiedź. Po drugiej stronie peronu pojawił się pociąg, podmuch wiatru podrażnił mój nos, zewsząd rozbrzmiały komunikaty. Pociąg ruszył, a ja zapaliłem kolejnego papierosa, uprzednio odrywając filtr.
- Cóż, może dlatego, że jestem mądrzejszy? - kontynuowałem rozmowę. - Wiesz, pomijając już przewagę doświadczenia, moje niespotykane wysokie IQ pozwala mi na...
Spojrzał na mnie ciężko, próbując zamordować mnie wzrokiem. Podniosłem ręce w pokojowym geście.
- Dobra, po prostu mam żyłkę do pedagogiki. Pewnie się pomyliłem i zamiast bawić się w kierownika, powinienem zostać nauczycielem? Może pracując w księgarni, zniszczyłem boski plan i sprowadziłem na Ziemię Szatana?
Nie odpowiedział. Przyjechał pociąg, weszliśmy do niego, zamknęły się drzwi. Pasażerowie rozrzucili wieczorne wydania gazety na siedzeniach, nie miałem ochoty ich odgarniać. Staliśmy pomimo wolnych miejsc, asekurując się wystającymi z sufitu uchwytami. Rozmawialiśmy, w pewnym momencie zorientowałem się, że mówię do siebie. Głowa śpiącego Zelo opierała się o moje ramię.


***


Moje mieszkanie z pewnością przyprawiłoby każdego architekta o atak serca. Zelo na szczęście nie przejmował się tym, że czerwone, obwieszone plakatami ściany niespecjalnie pasują do brązowo-zielonej podłogi. Nie zwrócił uwagi na to, że lampa będąca miniaturową kopią Układu Słonecznego gryzie się z urządzoną zgodnie z katalogiem kuchnią. Od razu przeszedł do mojej kolekcji płyt. Przestałem być głównym obiektem zainteresowania, mogłem jedynie współuczestniczyć w ogólnej ekscytacji.
Nalałem whisky do dwóch szklanek i usiadłem na podłodze obok niego. Gdy podałem mu szklankę, nasze palce nieumyślnie się dotknęły. Przez moje ciało przeszedł dreszcz. Miałem wrażenie, że chwieję się nad skrajem przepaści, z trudem opierając się sile grawitacji. Jeden ruch i znajdę się na dole.
Zelo przesunął się, nieumyślnie przysuwając się bliżej. „Bliżej” oznaczało tak blisko, że gdyby któryś z nas poruszył nogą o kilka milimetrów, zetknęlibyśmy się udami. Ściągnąłem paczkę papierosów z blatu szafki i zapaliłem piąty raz tego dnia. Zdecydowanie powinienem przestać. Zamknąłem oczy, wierząc w uspokajające działanie nikotyny. Zamiast tego czułem ciepło policzka chłopaka na swoim ramieniu, słyszałem ciche, rytmiczne bicie jego serca.
Nagle wstał z podłogi. Przemaszerował przez pokój, by włożyć płytę do odtwarzacza. W pomieszczeniu rozległy się pierwsze dźwięki piosenki z gatunku R'n'B. W jakiejkolwiek innej sytuacji byłbym w stanie podać numer seryjny każdej ze znajdujących się w pokoju płyt, teraz mogłem jedynie starać się pamiętać, że faktycznie słyszę jakąś muzykę.
Chłopak wrócił na miejsce i usiadł dokładnie naprzeciwko mnie. Starałem się skupić na obserwacji otoczenia, zamiast na nim.
- Nie powinieneś tyle palić. - Uśmiechnął się przekornie, otwierając przy tym delikatnie usta.
Szkło szklanki było zimne i gładkie.
- Nie palę tyle normalnie, tylko kiedy... się denerwuję – wytłumaczyłem kulawo.
Zelo przechylił nieznacznie głowę.
- Teraz się denerwujesz?
Próbowałem zamaskować zmieszanie wzruszeniem ramion, ale, sądząc po jego pobłażliwym uśmiechu, niezbyt mi wyszło. Wypuściłem dym w jego stronę, a on zabawnie zmarszczył nos.
- Nie masz się czego wstydzić. - Pokręcił powoli głową. - Ja denerwuję się przy tobie cały czas.
Spojrzałem mu prosto w oczy, subtelnie odkładając szklankę na ziemię. Niedopałek wylądował w środku naczynia.
- Teraz też się denerwujesz? - zapytałem wyzywająco.
- Teraz najbardziej.
Przyglądałem się jego ustom, które, wypowiedziawszy te słowa, zaczęły niespiesznie przybliżać się w moją stronę. Na moment przeniosłem wzrok wyżej, na jego przepełnione niepewnością oczy, i sam, całkowicie pewien, połączyłem nasze wargi. Jego szklanka upadła ze szczętem, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, przyciągając się jeszcze bliżej, by nie dzieliło nas nawet powietrze. Ręce gubiły się wśród włosów, dociskając się nawzajem mocniej i mocniej. Popchnąłem Zelo na podłogę i przykryłem swoim ciężarem, by mieć w ten sposób do niego lepszy dostęp. Odsunąłem się na moment, nasze nosy stykały się.
- Mam dwadzieścia pięć lat. - Oddychałem nierówno. - A ty dziewiętnaście.
Chłopak przez moment jedynie wpatrywał się we mnie zamglonymi oczami, po czym przyciągnął do ponownego pocałunku.
- Mam nadzieję, że ciągle ci staje, staruszku – szepnął, wyraźnie rozbawiony.
Wytrącił mi ostatni argument z ręki. Kiedy wyciągnął dłonie, by zacząć rozpinanie mojej koszuli, zamknąłem oczy. Blade światło słońca zalało pokój.


***


Obudził mnie trzask zamykanych drzwi. Promienie słoneczne drażniły oczy, zimne podmuchy wiatru przedostawały się przez rozchylone okno. Opadłem z powrotem na poduszki, wyciągnąłem dłonie przed siebie i... Pościel była jeszcze ciepła.
Natychmiast podniosłem się do pozycji siedzącej. Po kolei przypomniałem sobie wydarzenia z poprzedniego wieczoru. Wyskoczyłem z łóżka, omal się przy tym nie wywracając. Płaszcz, szare spodnie, paczka fajek, pierwsze lepsze buty.
Zegar na jednym ze słupów wskazywał siódmą rano, mimo to miasto tętniło życiem. Na chodnik wjechał samochód, w ostatniej chwili uniknąłem potrącenia. Gromadka dzieci wykrzykiwała imię swojego kolegi pod jego blokiem, starsi członkowie grupki ze zniecierpliwieniem stukali grubymi palcami w ekrany telefonów. Kilka starszych kobiet obróciło się za mną. Widok ubranego jedynie w przykrótkie spodnie i podziurawiony płaszcz mężczyzny z pewnością musiał wydawać się im osobliwy. W innych okolicznościach z uśmiechem na ustach zażenowałbym je odpowiednio głębokim ukłonem, w tej chwili to nie było ważne. Ważny był Zelo.
Wskoczyłem na świeżo pomalowaną ławkę, stanąłem na palcach i odetchnąłem z ulgą. Różowa czupryna wyraźnie odróżniała się na tle czarnych głów spieszących do pracy ludzi. Biegłem, ignorując jakiekolwiek przepisy ruchu drogowego i ogłuszające dudnienie serca. Mój oddech stawał się coraz płytszy, ale jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko i...
- Zelo, do cholery! - Złapałem go za ramię.
Zatrzymał się gwałtownie. Kilka osób za nami wymamrotało parę przekleństw – zatarasowaliśmy przejście dla pieszych. Po chwili jednak wyminęli nas, a tłum naturalnie dostosował się do istnienia przeszkody – wymijali nas równie swobodnie, jakbyśmy byli stojącymi tam, od zawsze mijanymi słupami.
Złapałem chłopaka za rękę i zaciągnąłem w stronę najbliższej ławki. Posadziłem go, nerwowo przytrzymując, sam usiadłem obok. Zelo wpatrywał się w czubki swoich wielkich butów. Ewidentnie nie wiedział co powiedzieć. Gorzej, że ja też nie wiedziałem.
- Nie musisz czuć się do niczego zobowiązany – oznajmił wreszcie bardzo cicho. - W końcu już zrezygnowałem z pracy, zresztą mieszkam daleko i...
- Ale ja czuję się zobowiązany – wypaliłem. - Jeżeli chcesz, oczywiście.
- Jesteś zły?
- Zły? - powtórzyłem.
- Że uciekłem. - Nieustannie wpatrywał się w swoje buty. - I że zmuszam cię do jakichś idiotycznych deklaracji – mówił coraz ciszej. - W ogóle za ten cały czas, kiedy za tobą chodziłem. Nie powinienem tego robić, prawda? Nie chciałeś na początku nawet ze mną rozmawiać, ale ja za tobą chodziłem.
Zamrugałem. Był absolutnie poważny. Powstrzymałem mimowolny uśmiech i przyklęknąłem przed nim.
- Cieszę się, że to robiłeś. Naprawdę. Poprawiałeś mi samopoczucie i tylko dzięki temu zawędrowaliśmy do mojego mieszkania.
Pokręcił głową.
- Nie musisz się tłumaczyć, przywykłem. Poprzednio miałem podobną sytuację i jakoś przeżyłem, to też przeżyję.
Znowu usiadłem obok niego i objąłem go ramieniem. Nie miałem pojęcia, co zrobić ani co powiedzieć. Przez okres naszej znajomości przywykłem do jego irracjonalnej postawy, ale dlaczego musiał stracić rozsądek właśnie teraz? Przyciągnąłem go do siebie mocniej. Dwójka studentów zamiatała śmierci, nawet na nas nie spojrzeli. Ostrożnie ująłem jego dłoń w swoją i położyłem sobie na kolanie. Doszedłem do wniosku, że jednak muszę coś powiedzieć.
- Często analizuję swoje zachowania i wybory, wiesz? Bardzo często. Kiedy tylko podejmę jakąś decyzję, siadam z papierosem i zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem. W przypadku zwykłych, klarownych sytuacji takie rozmyślanie zajmuje mi najwyżej kilka minut i bardzo poprawia humor. Czuję wtedy, że żyję w zgodzie z samym sobą. Czasami jednak pojawiają się na mojej drodze sytuacje, których nie potrafię jasno ocenić. Mieszają mi w głowie. Przestaję rozumieć, o czym tak naprawdę myślę i czego pragnę.
Zamilkłem nagle. Zelo nie odezwał się, jedynie ścisnął moją dłoń. Skądś dobiegała skoczna piosenka dla uczniów szkoły podstawowej, flaga znajdującego się naprzeciwko budynku powiewała dostojnie. Odetchnąłem głęboko.
- Spotkanie ciebie, poznawanie ciebie i ogólnie cała ta wczorajszo-dzisiejsza sytuacja jest jedną z tych niejasnych – kontynuowałem. - Ale to nie znaczy, że nie cieszę się, że do tego doszło. Właśnie pomimo tego, że nie rozumiem wielu konsekwencji i czynników tego wszystkiego, nasza spotkania, przyjaźń i seks mi się podobały, rozumiesz? Jestem szczęśliwy. Teraz jestem szczęśliwy.
Przeniósł wzrok z butów na mnie. Nie odzywał się, jedynie patrzył. Wreszcie na jego twarzy pojawił się nikły, niemal niedostrzegalny uśmiech. Stopniowo rósł, by w końcu przemienić się w szeroki wyszczerz.
- Zadzwonię do ciebie – obiecałem. - Spotkamy się ponownie, pójdziemy gdzieś i pogadamy, dobrze? - Skinął głową. - Mimo wszystko nie chcę, żeby twoi rodzice zgłosili na policję porwanie.
- Przywykli. - Wstał, zręcznie wyplątując się z moich ramion.
Wyżebrałem długopis od przechodnia i zapisałem sobie jego numer na ręce. Odprowadziłem Zelo na przystanek , nawet na moment nie puszczając jego dłoni. Kiedy autobus wreszcie przyjechał, pocałowałem go na pożegnanie. Syk oburzonego mężczyzny w średnim wieku jedynie mnie rozbawił. Usiadłem na ławce, zapaliłem ostatniego papierosa i obserwowałem w milczeniu odjeżdżającego chłopaka.
Po niecałych pięciu minutach podniosłem się i ruszyłem do domu szybkim krokiem. Stopniowo wzrastała ilość samochodów na drodze, na dodatek zaczął padać zimny, jesienny deszcz. Poza tym musiałem odespać poranny bieg.


***


Dokładnie sześć godzin później, po przebudzeniu, pomiędzy myciem zębów a goleniem, coś sobie uświadomiłem. Nieprawdopodobnie głupi i absurdalny błąd. Niestety, idiotyzm tej sytuacji nie zmniejszał fatalności skutków. Wraz z zalaniem podwórek deszcz zmył z mojej dłoni jego numer telefonu.
Próbowałem wszystkiego. W CV podał nieprawdziwy adres, nie znalazłem go na żadnym z portali społecznościowych ani nawet w książce telefonicznej. Zniknął.
Kupiona od bezdomnego gitara czekała na niego w przedpokoju. Tak jak ja.