sobota, 26 kwietnia 2014

Zapach kawy i dym papierosów

Pairing: hide (Hideto Matsumoto) x Pata (Tomoaki Ishizuka)
Ostrzeżenia: aluzje stosunku seksualnego, przekleństwa, przemoc, uzależnienia
Od autorken: Zabawnie, bo skończyłam to sto lat wcześniej, ale nie miałam jakieś opory przed udostępnieniem. Może ze względu na fakt, iż tekst jest ciągle niezbetowany, może z powodu jakiejś irracjonalnej awersji do poważnego pisania o dżejrokach. W każdym razie wreszcie się przemogłam. Enjoy~!
Adnotacja:
Odległość dzieląca pomnik hide i Tokio wynosi ponad 70 km.



O ścianie można było powiedzieć wszystko, prócz tego, że była biała. Oczywiście wytrwały znawca z pewnością dopatrzyłby się białego odcienia, ale Pata nie był ani wytrwały, ani nie cieszył się opinią znawcy. Wpatrywał się więc bezmyślnie w tę kolorową ścianę, która wyglądała, jakby hide rozbił na niej wszystkie puszki wypełnione farbami.
Prawdopodobnie naprawdę to zrobił.
- Nie wierzę, że wciąż palisz to świństwo. - Hideto oparł się o framugę. Próbował utrzymać tackę z dwiema filiżankami i dzbankiem kawy – ręce mu drżały, ale nadrabiał miną.
Tomoaki nie odpowiedział na zaczepkę. Kiedyś palił, by prezentować się na imprezach, podkreślać swój charakter samotnika i móc rozmawiać z innymi wyizolowanymi, cuchnącymi tytoniem. Z czasem zrozumiał, że poświęcając się nałogowi, nie myślał tak naprawdę o żadnej z tych rzeczy. Papierosy stały na jego drodze od samego początku, nie mógł nic na to poradzić. Ta sama siła, która sprawiała, iż latał w kolorowych dzwonach i kurtce w brązowe kropki, działała w tym przypadku. Nigdy nie zaczął palić, od zawsze był palaczem. Kiedyś po prostu nie miał papierosów.
- Nie mam co liczyć, że to Mild Seven, prawda? - hide westchnął ze zrezygnowaniem.
On również palił. Zaczął w szkole, następnego dnia po tym, jak dyrektor placówki na apelu uroczyście zabronił uczniom nawet dotykania wyrobów tytoniowych. Kierując się słowami Thoreau: „Nie urodziłem się po to, by ktoś mnie zniewalał!”, od razu poleciał do sklepu po fajki. Nie przestał palić, bo twierdził, że w ten sposób wciąż się buntuje. Na pytanie przeciwko komu i czemu, odpowiadał, że zawsze ktoś się znajdzie.
- Za to ja mogę liczyć na przepyszną gorącą wodę z równie wyśmienitym ciemnym osadem. - Ishizuka zmarszczył brwi.
hide skrzywił się komicznie, ale postanowił przemilczeć tę jawną obrazę w stosunku do kawy. JEGO kawy. Sam uważał, że smakiem dorównuje ona nektarowi i ambrozji razem wziętymi, reszta świata po prostu szczyciła się mianem ignorantów. W szczególności Pata z jego ohydnymi szlugami. Dobra kawa nie mogła być ciemna, gorzka i gęsta jak smar samochodowy, musiała smakować jak tania lura podawana w najpodlejszych artystycznych kawiarniach. Inaczej rozkoszowało się nią, zamiast wypić jak najszybciej i skupić na pijącym równie okropną kawę rozmówcy.
Tomoaki odebrał z niechęcią parującą substancję. Z taką samą nienawiścią na twarzy hide wyciągnął z paczki jednego papierosa.
- Jutro będzie po wszystkim, prawda? - zapytał po chwili Pata.
Matsumoto skinął głową.
- Już dawno jest po wszystkim, mimo że wciąż nie mogę się zorientować, w którym momencie tak naprawdę, tak dosłownie „było po wszystkim”. Kilka lat temu? Miesiąc? Wczoraj?
Ishizuka uśmiechnął się lekko. Strzepał papierosa, zaciągając się z lubością. Widok Hideto krztuszącego się z gracją młodocianego palacza sprawiał mu pewną satysfakcję.
- I oni ciągle nic nie wiedzą, tak?
hide nie odpowiedział od razu. Nie patrzył w dal ani nie zastanawiał się co zrobić. Pata najmocniej kochał go właśnie w takich momentach. Wtedy hide nie był różowowłosym symbolem buntu, odrzucenia i wszechobecnej wolności, tylko zagubionym Hideto Matsumoto, który niczym przerażony, analizujący utwór liryczny uczniak próbował ubrać swoje uczucia w słowa.
- Nie wiedzą. - I nie potrafił tego zrobić tak jak i ta przerażona ofiara systemu edukacji.
Pata jedynie kiwnął głową i upił łyk słabej, obrzydliwej kawy, myśląc, że w tej kwestii nic się nie zmieniło.
Oni zawsze dowiadywali się ostatni.



- To jest Pata, będzie z nami grał! - zawołał wesoło hide.
Drzwi trzasnęły z hukiem, oczy wszystkich obecnych skierowały się na Tomoakiego. Hideto ukłonił się dworsko, wskazując obiema dłońmi nowo przybyłego. Przyprowadzony wyglądał na znacznie mniej zadowolonego z przyjścia do siedziby X. Znudzony, prawdopodobnie również skacowany oparł się o ścianę.
- Grał? Jako kto? - odezwał się wreszcie Yoshiki, reszta wciąż nie otrząsnęła się ze zdumienia.
hide czasami nie rozumiał tych ludzi. Sami mówili, że brakuje im gitarzysty, a kiedy wreszcie im jakiegoś przyprowadził, nie okazywali radości. Westchnął ciężko.
- Myślałem, że przeprowadzimy jakieś castingi... - odezwał się Taiji.
- Też tak myślałem. - Matsumoto pokiwał głową. - Jednak posłuchałem trochę Paty i stwierdziłem, że to nie ma sensu. Po co udawać, że znajdziemy kogoś lepszego?
Yoshiki zmarszczył brwi. Nie wyglądał na przekonanego, bardziej na zirytowanego. Wiele lat później sam przyznał, że w tamtym okresie nie był jeszcze przyzwyczajony do... „hidetości” Hideto Matsumoto.
- Możesz chociaż przez moment być racjo...? - przerwał, gdy hide przyłożył mu palec do warg.
Wszyscy zamilkli, kiedy ujął gitarę w dłonie. Zamknął oczy.
Pokój zniknął. Otwarta, ciemna przestrzeń. hide był sam, pełen lęków, tęsknot i namiętności. W pustce nie było nic poza nim i jego myślami. I nutami, pojawiającymi się bez ostrzeżenia, wydostającymi się z pustki dzięki ruchowi jego palców, dźwiękowi wydobywającemu się z instrumentu. On sam tego nie słyszał. Odseparowany, stojący za nie szklanym, ale kamiennym murem, zza którego nawet nie mógł dojrzeć świata zewnętrznego.
Nagle przestał być sam. Druga gitara przebiła się przez stworzoną w głowie hide ciszę zdławionym jak płomień wystawionego na wiatr znicza dźwiękiem. Matsumoto był nagi, owiany jedynie mocną, a zarazem przypominającą jesienny ciepły wiatr muzyką. Nie potrafił się skupić, nie mógł zorientować się w sytuacji. Ten utwór nie był zagrany wybitnie - wyższe dźwięki gryzły jak cierpka, przypadkowo połknięte cytryna. Niósł jednak ze sobą coś, czego hide nie potrafił opisać. Dlatego odetchnął głęboko, poddając się drżeniu i wręcz bolesnemu napięciu w oczekiwaniu na element kulminacyjny.
Sam nie grał, wypuścił gitarę z rąk, ale nie powrócił myślami do pokoju. Wciąż znajdował się gdzieś indziej i nie chciał stamtąd wrócić. Hideto nie czuł się już nagi, raczej otwarty na prawdę i dźwięki, w których nie dało się usłyszeć tykających tryb maszyn, wykalkulowanego naśladowania.
Nagły rozbłysk.
Otworzył oczy. Pata wciąż grał, lecz teraz jedynie po to, by dokończyć utwór. W barze, w którym się spotkali, Matsumoto zdążył zauważyć, że chłopak nie lubił nie dokańczać piosenek. Teraz jednak o tym nie myślał, po prostu na niego patrzył. Ishizuka uśmiechał się delikatnie, kompletnie nie zwracając na nich uwagi, i na jeden głupi moment hide był pewien, że chciałby codziennie, do końca życia słuchać tej piosenki i widzieć ten uśmiech.
Przeniósł wzrok na chłopaków. Twarz Yoshikiego wygładziła się, reszta otwarcie szczerzyła zęby. Jak zwykle miał całkowitą rację.
Pata został.



- Myślę, że nie powinieneś wszystkich traktować w taki sposób. - Ishizuka westchnął ciężko. - Zabiją mnie.
- Nie traktuję wszystkich w taki sposób. - hide toczył papierosem po blacie. - Ty wiesz wszystko. - Zapalniczka zacięła się, jednak w końcu udało się zapalić końcówkę szluga. - Kolejny papieros, tym razem z dedykacją dla ciebie. - Pochylił głowę w parodii ukłonu.
Roześmiali się. Tomoaki wzniósł filiżankę znów wypełnioną po brzegi cuchnącą kawą. Upił łyk, nie spuszczając wzroku z Hideto.
Nie był idiotą, by uwierzyć w deklarację tamtego. Nie wiedział wszystkiego, nawet się się nie łudził, że wie.
Ale wiedział dużo. Za dużo. Zdecydowanie.
Na tyle, by zaczęło mu naprawdę zależeć.



Nie nazwałby tego wzniesieniem, raczej wykopem z nadmiarem ambicji. Niezależnie jednak od nazewnictwa nie dało się zignorować istnienia skarpy. Ani tego, że hide chodził wzdłuż niej, z zaciekawieniem spoglądając w dół. Pata przełknął ślinę.
Zszedł na dół na tyle szybko, na ile pozwoliło mu na to nierówne, pokryte rosą zbocze. Hideto odwrócił się, gdy tylko podszedł odpowiednio blisko. Nie cofnął się jednak od przepaści.
- Od razu słychać, że to ty. Poruszasz się z dość charakterystycznym, acz nieco przyciężkawym wdziękiem. - Pokręcił głową, by po chwili zmienić temat. - Pomyśleć, że jeszcze nikt nigdy stąd nie skoczył...
Ishizuka szybko przestudiował w głowie listę tekstów, które zazwyczaj wypowiadało się, by przekonać próbującego popełnić samobójcę do pozostania po odpowiedniej stronie Styksu. Nie znalazł nic odpowiedniego dla hide. Nie mógł się odwołać do jego poczucia obowiązku wobec pracy, rodziny, społeczeństwa ani do typowego, powiązanego z instynktem samozachowawczym lęku. Matsumoto nie uznawał autorytetów, nie bał się o zmianę pozycji rodziny i nie przejmował się reakcją przyjaciół. Był wolny od tego wszystkiego, więc z miejsca stawał się nieprzewidywalny. Także dla samego siebie.
hide wyciągnął do niego rękę. Całą swoją postawą zdawał się proponować: „chodź, zaryzykujmy bezsensownie życie”. Jak miał odmówić?
Dotąd zawsze był pewien, że nie ma lęku wysokości. Po wykonaniu kilku kroków w kierunku Hideto musiał ekspresowo zweryfikować tę opinię. Matsumoto jednak nie odpuścił, tylko pociągnął go ku sobie.
Stali nad przepaścią, która nagle urosła do niewyobrażalnych rozmiarów. Pata zamknął oczy, obiecując sobie, że ich nie otworzy, dopóki się nie oddalą. Wytrwał w postanowieniu kilka sekund – hide bez ostrzeżenia pociągnął go w dół. Nawet nie zdążył krzyknąć, czuł, że spada i spada, aż... Uderzył kością ogonową o ziemię.
hide siedział obok, przypatrując mu się z wręcz naukowym zainteresowaniem. Siedzieli na skraju skarpy, ich nogi dyndały w powietrzu. Tomoaki wypuścił głośno powietrze.
- Wiesz, co jest przerażające? – odezwał się nagle Matsumoto. - Gdybym stąd uciekł, nawet uciekł tutaj, w dół, to nic by się nie zmieniło. Absolutnie nic. O, kolejny trup, kilka linijek w kronice policyjnej i... I nic. - Roześmiał się. - Teraz, mimo całej swojej pieprzonej empatii, myślę, że to nie wojny, nie głodujące dzieci w Afryce, ale ta pieprzona bezsilność jest najstraszniejszą rzeczą. Czegokolwiek bym nie zrobił, wszyscy o mnie zapomną.
Przeszył ich zimny wiatr, typowy dla tak wczesnej pory. Ptaki zaczęły się kolejno budzić.
- Też się nad tym zastanawiałem. - Widząc jego zdumione spojrzenie, Pata pokiwał głową. - Tak, ja też czasami bawię się w filozofa. Problemu jednak nie stanowi to, że nie zostaniesz zapamiętany, problemem jest to, że martwisz się tym, zamiast zapamiętanym zostać.
Hideto zawahał się.
- Nieważne, co zrobię, niczego nie zmienię. Tu nie chodzi o podejście – stwierdził wreszcie. - Wszystko się rozwija, zmienia, przebiega, kształtuje, a mój wpływ na to oscyluje między zerem a minus jedynką.
Tomoaki pokiwał głową, nucąc pod nosem ich ostatni kawałek. Wbrew pozorom nie lekceważył go, po prostu nie koncentrował na hide całej uwagi.
- Gdyby ci to naprawdę przeszkadzało, zrobiłbyś z tym coś. A potem odszedł w chwale, żeby nie spieprzyć wielkiego dzieła.
Matsumoto pochylił się do przodu, by przyjrzeć się przepaści.
- Naprawdę chcę być... kimś. - Przesunął dłonią po mokrej trawie. - Nie gwiazdą, nie naukowcem, którego będą znać tylko studenci biologii, wkurwieni zakuwaniem nazwisk jakichś poronionych gości na pamięć.
- Inaczej mówiąc, chcesz, żeby za dwadzieścia lat Amerykanie stworzyli hidemana – bohatera ratującego świat swoją nienastrojoną gitarą.
hide energicznie, nieco infantylnie pokręcił głową.
- Nie, chciałbym być w stanie skoczyć stąd bez myślenia o tym, że pamiętać będzie o mnie tylko jakiś debil znany jako Tomoaki Ishizuka.
- A po co skakać?
- Żeby być wolnym.
- A co to znaczy „wolność”?
Nie odpowiedział. Odwrócił się, by podnieść leżącą na trawie gitarę. Pata obserwował, jak wyjmuje ją z futerału, bierze w dłonie i przejeżdża dłonią po strunach. Potem usłyszał znajome dźwięki „Jokera”.
Siedzieli obok siebie, wydzierając się na całe gardło. Horyzont przybrał delikatnie różową barwę, gdy świt równomiernie brał niebo we władanie, przenosząc się z zachodu na wschód. Promienie słońca padały tylko na Patę.



- Ponoć wolność to samotność. - Nie pili, ale głowa Ishizuki zaczynała mu ciążyć. Nie wiedział, czy czuł się zbyt przytłoczony, czy hide naprawdę dosypywał do kawy truciznę, jak twierdził Toshi. Oparł czoło na blacie. - Jesteś samotny?
Hideto parsknął, wyraźnie rozbawiony.
- Być samotnym? Z tobą?
- To, że ty masz mnie, nie oznacza, że ja mam ciebie.
Przewrócił oczami, wprawiając Patę w zażenowanie. Zazwyczaj nie raczył go takimi uwagami: nie pasowały do nich ani do ich rozmów, ale... Kiedy miał powiedzieć coś wzniosłego, jak nie teraz?
- To nie jest takie trudne, wiesz? - odezwał się nagle hide.
Ishizuka nie skomentował, jedynie spojrzeniem zachęcił go do kontynuowania. Nie mówił zbyt wiele, szczególnie nie znosił zadawania podtrzymujących konwersację pytań. Wiedział, że drugi gitarzysta, który ciągle domagał się reagowania na swoje słowa, kiwania głową i pełnych zainteresowania „co?”, nie rozumiał, nie znosił tej awersji. Nic jednak nie mógł na to poradzić, więc wypracowali cały system spojrzeń, którymi Pata obdarzał go w zależności, czy był zainteresowany, czy znudzony.
- Bycie samotnym – ciągnął dalej. - Nie jest wcale trudne, jeżeli jest się bardzo biednym i przegranym. I najlepiej jeszcze pijanym, choć to nie jest obowiązkowe.
- Biedny nie jesteś.
Matsumoto zaciągnął się ze świstem, zapomniawszy o obowiązku krzywienia się przy każdym kontakcie z dymem. Pata podejrzewał, że mężczyzna już dawno polubił jego papierosy, ale za wszelką cenę nie chciał zniszczyć ich cotygodniowego rytuału.
- Przegrany też nie. – Hideto westchnął po chwili ciszy. - Kiepski ze mnie samotnik, nie powiem. Jedyne co mnie ratuje, to fakt, że zazwyczaj jestem pijany. Na tyle pijany, żeby rzucać się na każdego, co niedługo szczęśliwie uczyni mnie biednym i przegranym.
Tomoaki uśmiechnął się pod nosem.
Żeby rzucać się na każdego, mężczyzna nie potrzebował nawet być pijanym.



hide nie był tylko znanym gitarzystą. Przez wielu pracujących w gastronomii Japończyków został zapamiętany jako jeden z najczęstszych gości ich nędznych przybytków. Jeżeli tylko były barami serwującymi alkohol, rzecz jasna.
W ciągu ostatnich trzech miesięcy wdał się w dziesięć pijackich bójek. Za każdym razem był, o ironio, najbardziej trzeźwy z całego towarzystwa, włączając właściciela. Rozpoczynał bijatykę, zanim zdołał się chociażby upić, na co nigdy nie zapomniał poskarżyć się znajomym.
Po ostatniej sfrustrowany tak bezmyślnym niszczeniem wizerunku zespołu Yoshiki sprecyzował jasno, czego od niego oczekuje:
- Jeżeli ktokolwiek doniesie o tym mediom, wylatujesz na zbity pysk.
hide bez zbędnego ociągania lojalnie przeprosił go oraz resztę ekipy.
Hideto Matsumoto zestawił chęć walki o poglądy i korzyści wynikające z bycia posłusznym pieskiem. Rzecz jasna, całkowicie zignorował lidera.
Tego wieczoru pojawił się w lokalu wyjątkowo późno. Niemal wszystkie stoliki były puste, jednak przy tych dwóch zajętych toczyła się głośna debata. Starsi, prawdopodobnie niemający ochoty wrócić do domu po nocnej zmianie pracownicy zachowywali się jak stojące przy stoiskach z warzywami plotkary. hide postanowił jednak wziąć przykład z pochrapującego przy odbiorniku radiowym staruszka i całkowicie nie zwracać na nich uwagi.
Prawie mu się udało.
- Pieprzone muzyczne beztalencia – trzy magiczne słowa wypowiedziane przez najgrubszego w towarzystwie sprawiły, że zastrzygł uszami.
Przystanął przed samym barem i bardzo powoli odwrócił się w stronę zapełnionych stolików. Kilku sympatyków grubasa wydało z siebie pełne aprobaty pomruki.
- To wszystko ich wina! - kontynuował mężczyzna. - Stali się „wspaniałymi” bohaterami, którzy odwrócili wszelkie hierarchie, odwrócili do góry nogami cały system tradycji! Młodzież już nie robi tego, co powinna, nie da się odróżnić mężczyzny od kobiety, a to wszystko... Proszę...?
- Przepraszam serdecznie – przerwał mu Hideto z perfekcyjnym uśmiechem, po czym przygładził różowe włosy i pochylił się nad stołem.
Pata wszedł do baru mniej więcej w momencie, w którym hide został powalony na ziemię. Sam mężczyzna nie przechodził tutaj przez przypadek – dowiedział się od przyjaciela na próbie, że ma zamiar tutaj się najebać, więc postanowił się do niego przyłączyć. Co prawda, nie zakładał, iż w ten sposób zostanie zaangażowany w bójkę.
Śpiący staruszek, jak nazwał go Matsumoto, był już całkiem rozbudzony. Obserwował walkę z wypiekami na twarzy, raz po raz dając głośniej lecące w radio Satisfaction Rolling Stones. Ishizuka uśmiechnął się w duchu, rozbawiony doborem soundtracku.
Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek zdatnego do walki. Krzesła znajdowały się za daleko, stół był za ciężki. Westchnął ciężko, zsunął futerał na ziemię i wyciągnął z niego gitarę.
Czterech bijących się z hide mężczyzn nawet go nie zauważyło, piąty, który odwrócił się ku niemu, otrzymał cios w głowę. Przeciwnik wydał z siebie niewyobrażalnie wysoki jęk, po czym upadł na podłogę. Przyciągnął jednak zainteresowanie reszty grupy.
Tomoaki cofnął się nieznacznie. Skrzywił się, czując kości pod nogami. Musiał nastąpić na któregoś z rozłożonych przez przyjaciela gości. Nie żałował go, bardziej żałował siebie stającego naprzeciwko czterech dorosłych mężczyzn.
Chyba planowali go otoczyć, ale byli zbyt otumanieni. Krążyli bezsensownie, dopóki jeden z nich, najtęższy, nie zbliżył się do Paty. Wystawił pięści, niezgrabnie imitując pozycję bokserską. Ishizuka odruchowo trzasnął go gitarą.
Może nie wyglądało to tak elegancko jak w wykonaniu Audrey Hepburn, ale efekt był ten sam - głowa grubasa przebiła otwór rezonansowy. Mężczyzna wykonał kilka kroków w tył, mrugając nieprzytomnie, by po chwili upaść z hukiem na ziemię. Jego koledzy wybiegli z baru.
Pata pochylił się nad przeciwnikiem, przeklinając pod nosem. Przez tego idiotę zniszczył gitarę.
W sali rozległy się oklaski. Odwrócił się, by zobaczyć klaszczącego na stojąco staruszka i uśmiechniętą twarz podnoszącego się z trudem hide. Warga Matsumoto była rozcięta, całą twarz miał zalaną krwią, lecz wyglądał na rozbawionego.
Staruszek przełożył kasetę i piosenkę Stonesów zastąpiło We Are the Champions Queen. Pata wyszarpnął szczątki instrumentu spomiędzy głowy mężczyzny. Skłonił się nisko, tak że jego skłębione loki połaskotały odstające we wszystkie strony struny gitary.
Po czym pochylił się nad pokonanym niszczycielem instrumentów i przyłożył mu jeszcze raz.



- Cały czas się zastanawiam, po cholerę mu wtedy znowu przyłożyłeś. - Hideto przesunął dłonią po niemal niewidocznych z powodu nadmiaru pierścionków palców.
- To oczywiste. - Przerwa na zwilżenie ust kawą, która już dawno zaczęła mu smakować. - Skrzywdził człowieka, którego kocham. I musiałem przez niego kupić nową gitarę.
- I dlatego omal go nie zabiłeś?
- Nie – żachnął się. - Zrobiłem to, żeby zrozumiał, że jedyną osobą, która może krzywdzić ludzi, których kocham, jestem ja.
hide zrozumiał to już dawno temu.

hide stał przy otwartym na oścież oknie, opierając się łokciami o parapet. Był zmęczony, cholernie zmęczony, ale nie potrafił oprzeć się zapachowi nocnego miasta. Rozsądniej byłoby się położyć, wiedział o tym. I całkowicie to ignorował.
Pata oparł głowę na jego barku i objął w pasie. Szorstki materiał swetra Tomoakiego drażnił skórę Hideto, ale nie miał zamiaru o tym mówić. Kolorowe, przydługie swetry stanowiły nieodłączną część Paty. Poza tym każdy negatywny komentarz zostałby prawdopodobnie zlekceważony.
- Wychodzę – mruknął Ishizuka.
- Po co?
- Kupić fajki.
hide westchnął bardzo głośno i wymownie. Nie miał nic do palenia ani palaczy, ale nie tolerował gówna, które z masochistyczną przyjemnością popalał Tomoaki. Przynajmniej starał się nie tolerować, bo przecież nie mógł zabronić dorosłemu facetowi palenia, nawet jeżeli ów palił totalne świństwo.
- Znowu będzie całe mieszkanie tym zajeżdżać – jęknął teatralnie.
Pata pokręcił głową, przykładając ją do jego szyi. Uśmiechał się.
Puścił go i poszedł do przedpokoju, by założyć którąś z tych okropnych par butów. Hideto wolał się nie odwracać w obawie przed ujrzeniem wyboru Ishizuki. Nie sprzeciwiał się łączeniu kolorów, wzorów ani materiałów, ale butów tamtego szczerze nienawidził. Coraz więcej tych rzeczy, których szczerze nienawidzę, parsknął w duchu. Swetry, buty, co jeszcze? A, końcówki włosów! Mimo całego uwielbienia do Tomoakiego Ishizuki, hide nienawidził tych pieprzonych kosmyków, które wsuwały mu się do ust, ilekroć opadał obok niego. Kiedy normalni mężczyźni po dobrym seksie szli spać, on kurwił pod nosem na wszystko, co chociażby miało związek z keratyną.
Paty nie było przez dwa tygodnie.
hide nigdy tego nie powiedział, ale podczas tamtych nocy najbardziej tęsknił za splątanymi, wsuwającymi się wszędzie włosami.
Nie potrafił stwierdzić, co czuł, gdy usłyszał przekręcany w zamku klucz. Wściekłość czy irytację? Nie martwił się, byli za starzy, żeby martwić się takimi głupotami, ale... mógł chociaż powiedzieć, że nie wróci przez jakiś czas.
- Nie było cię dwa tygodnie. - Hideto znowu był przy oknie. Niemal nie ruszał się stamtąd od kilku dni. Wypatrywał.
- Nie było – zgodził się uprzejmie Pata.
Miał we włosach kolorowe liście, koszulę, która na pewno nie należała do niego, i pokiereszowane spodnie. Uśmiechał się ciepło, jakby dopiero wrócił ze słonecznego, krótkiego spaceru. Za oknem szalała burza, woda wpadała do środka pomieszczenia.
- Nic nie powiedziałeś. - Odwrócił się do niego.
- Nie planowałem tego. - Rozłożył dłonie.
- Mówiłeś, że idziesz po fajki.
- Fajki przyniosłem.
hide nie powiedział nic więcej. W końcu nie tylko on miał prawo znikać. Obaj mogli wychodzić bez słowa kiedy tylko chcieli, żaden nie musiał się martwić o drugiego.
Przecież zawsze wracali z powrotem.



W ciemnościach nie istniało nic poza poczuciem wyzwolenia i odgłosem nierównych oddechów. Po chwili Hideto odsunął się, ale Pata nie usłyszał od niego nic, poza krótkim, nieco chrapliwym śmiechem. Ishizuka przewrócił się na drugi bok.
- Chyba się starzeję – jęknął, szukając po omacku na szafce paczki papierosów.
hide zmarszczył brwi. Podniósł się na łokciu, by zmierzyć podejrzliwym wzrokiem jego twarz.
- Jakoś nie widzę. - Opadł z powrotem na poduszki. - I nie chcę zobaczyć. Nie, żebym kwestionował piękno starości, ale... Okej, nie będę pieprzył, starość nie jest piękna.
Odebrał od Tomoakiego fajkę i głęboko się zaciągnął. Czasami, kiedy wypalał ostatniego w pudełku papierosa, zastanawiał się nad rzuceniem. Następnie wywracał na zewnątrz wszystkie kieszenie swoje i Paty – niemal nie nosili ze sobą pieniędzy, mając przy sobie większe sumy czuli się jak złodzieje – i lecieli po reklamowaną przez kaukaską modelkę paczkę. Potem bardzo długo przepraszał się ze szlugami za tak haniebne myśli.
- Bycie starym nie jest powiązana z wiekiem – żachnął się Pata. - Możesz mieć kilkadziesiąt lat i...
- Co nie zmienia faktu – przerwał hide - że podziwiam cię za chęć stania się przeciekającym szkieletem oplecionym masą coraz bardziej wystających rurek.
Ishizuka przesunął delikatnie ręką po jego różowych włosach, by nagle jeszcze bardziej zburzyć zniszczoną fryzurę przyjaciela.
- Jak umrzesz, też będziesz tylko cieknącymi rurkami – odparł neutralnym tonem.
- Może. - hide ziewnął przeciągle. - Ale przynajmniej w krematorium będę wyglądał najlepiej z całego towarzystwa.
Zmienił pozycję na embrionalną, odpychając od siebie kołdrę. Pata przewrócił oczami, ale jedynie przykrył go nią z powrotem. Pocałował go w szyję i odsunął się nieznacznie – na tyle, by czuć ciepło ciała Matsumoto i jednocześnie go nie dotykać. Hideto nie lubił być przytulany w łóżku.
Kiedy usłyszał, jak oddech hide wyrównuje się, zamknął oczy.
- Bogowie, jeżeli naprawdę istniejecie, sprawcie, żeby w przyszłym życiu ten idiota tyle nie pił.



Ich pierwszy raz był chujowy. Nawet nie dlatego, że pieprzyli się na podłodze w jego domu, że obaj byli pijani, że po wszystkim wymiotował przez kilkanaście minut, a Matsumoto, zamiast mu pomóc, zataczał się ze śmiechu. Płeć nie była problemem – Pata po pamiętnej szkolnej wycieczce, w trakcie której został praktycznie wrzucony przez kolegów do łóżka dziewczyny z młodszej klasy, zadeklarował się jako gej. Idąc do łóżka z hide, czuł pewne wyrzuty sumienia ze względu na stan upojenia alkoholowego tamtego i ich długoletnią przyjaźń, ale był w stanie ścierpieć.
Najgorsza była atmosfera. Hideto był przerażony, ewidentnie przerażony, mimo że sam naciskał na seks. Jego ręce drżały, cuchnący sake oddech był przyspieszony i urywany, a oczy błyszczały niespokojnie. Zachowywał się jak prawiczek: gdyby nie znali się wcześniej, Tomoaki myślałby, że jest jego pierwszym partnerem. Może faktycznie był. Matsumoto nigdy nie mówił nic o swoich homoseksualnych skłonnościach.
Zanim całkowicie się rozebrali, Pata zorientował się, że to nie o to chodzi. Nie wiedział dlaczego, ale był pewien, że hide nie bał się ich seksu, bał się tego, co z niego wyniknie. Ishizuka był przyzwyczajony, wielu jego facetów miało ten sam problem – obawa przed zobowiązaniem. Z nieznanych mu, mitycznych powodów byli pewni, że pójście do łóżka pociąga ze sobą szereg konsekwencji. Że następnego dnia trzeba będzie obudzić partnera śniadaniem, pocałunkiem i zainicjować kolejne spotkanie. Albo przynajmniej zostawić kartkę z numerem telefonu.
Dla Tomoakiego, zwolennika ruchu hippisowskiego, takie rozumowanie było zbyt abstrakcyjne. Nie potrafił uspokoić obaw przyjaciela, więc złapał go za dygoczącą, bladą dłoń.
- Jutro nie będziemy niczego pamiętać. - Uśmiechnął się zachęcająco.
Matsumoto zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem. Nie zapominał dzięki alkoholowi, zauważył to już dawno temu. Pamiętał nawet to, co działo się w czasie jego słynnych kilkunastodniowych serii, które polegały na zapijaniu jakichkolwiek oznak trzeźwości.
Wtedy jednak, kiedy opierał dłonie na twardej drewnianej podłodze, był chyba zbyt pijany, żeby kłócić się z Patą. Zamknął oczy, a Ishizuka w jakimś tandetnym filmowym geście zrobił to samo.



Wrzucał do torby wszystkie swoje rzeczy, które znajdowały się w zasięgu wzroku. Te pozostawione wczorajszej nocy, miesiąc temu jak i te sprzed dwóch lat. Ishizuka był niemal pewien, że gdyby tylko mógł, hide zabrałby też kłębiące się w kątach kawałki swoich włosów, błoto pochodzące z podeszw jego butów. Zachowywał się, jakby nie chciał zostawić mu żadnej pamiątki. Pata krzywił się przy każdym zauważonym przedmiocie, ale nie protestował. Kłócenie się o cokolwiek z Hideto Matsumoto nie miało sensu. hide nie miażdżył nikogo argumentacją, po prostu ignorował drugą osobę, aż w końcu dawała mu spokój.
- Nic mi nie zostawisz? - Tomoaki westchnął ciężko. - Nie, żeby mi zależało, ale Yoshiki też ma dużo twoich rzeczy, a zabierasz tylko mi.
Hideto przewrócił oczami. Stanął na środku pomieszczenia, by je omieść wzrokiem. Klasnął w dłonie, zadowolony ze swojej skuteczności.
- Yoshiki sobie beze mnie nie poradzi – oświadczył. - Kojarzące się ze mną przedmioty pomogą mu wziąć się w garść. - Odwrócił się do Paty. - To mój przyjaciel, nie chcę, żeby zdechł z rozpaczy.
- A ja sobie bez ciebie poradzę? - Naprawdę nie chciał, żeby zabrzmiało to tak żałośnie. Nie umierał z bólu, nawet nie myślał o umieraniu. Taka była kolej rzeczy, dawno już zorientował się, do czego dąży hide. Jednak nie potrafił się powstrzymać.
- Jak to beze mnie? - sarknął. - Jeżeli nie są totalnymi idiotami – a nawet jak są, to wierzę, iż zadbasz o to, by nawrócić ich na właściwą ścieżkę – będę 70 kilometrów od ciebie. - Wzruszył ramionami. - Biorąc pod uwagę, że całkiem niedawno siedziałem w tym pieprzonym LA, powinieneś skakać ze szczęścia.
Musnął jego usta i odsunął się tak szybko, że Tomoaki nawet nie zdążył pomyśleć o tym jako o pocałunku. Uśmiechnął się krzywo, sztucznie, o wiele sztuczniej niż zwykle. Drzwi trzasnęły z hukiem, wstrząsając całą budowlą.
Pata nie zamierzał nawet na nie spojrzeć. Przeszły go dreszcze, zupełnie niepodobne do tych, jakie pojawiały się, kiedy wychodził zimą z domu bez wierzchniego okrycia. Zamknął oczy, przesunął dłonią po rozczochranych włosach.
Nie powinien był mu na to pozwalać, ale czy hide przejąłby się brakiem pozwolenia? Jeżeli jakakolwiek koncepcja zdołała go oczarować, nie potrafił jej porzucić. Właśnie dlatego nigdy nie zaakceptował rozpadu X Japan. Kazać Matsumoto zmienić zdanie to tak jakby powiedzieć Julii: Zabij Romea, przeżyjesz i będzie ci wygodniej.
- Przestań o tym, kurwa, myśleć – warknął do siebie.
Musiał coś zrobić. Cokolwiek, by całkowicie się na tym skupić. Gitara była za daleko, więc może coś równie zajmującego jak papierosy...? Sięgnął do szafki, w której zazwyczaj z Hideto trzymali... w której zazwyczaj trzymał szlugi. Cofnął się o krok, przełykając ślinę.
Nie zabrał ze sobą wszystkiego.
W kącie szafki leżało nieotwarte opakowanie kawy.



Jeżeli Egipcjanie mieli rację i każdy ranek przynosił nowy świat, hide ciągle był w jednym i tym samym. Nie odradzał się, nie wstawał z popiołów, po prostu w pewnym momencie nie był już w stanie ignorować dźwięków dobiegających z zewnątrz. Po raz pierwszy jednak obudził go świergot ptaków, tupanie i muzyka, która nie miała swojego źródła u sąsiadów, ale pochodziła z jego własnego mieszkania. Podniósł głowę.
Naprzeciwko niego na kanapie siedział Pata. Miał na sobie tylko byle jak zapięta, białą koszulę, w ustach trzymał dopalającego się papierosa. Grał na gitarze, nucąc pod nosem. Matsumoto zamrugał, próbując pojąć, jakim cudem mężczyzna robi to wszystko naraz. Dał sobie spokój, gdy zauważył przypięte do nogi Tomoakiego tamburyno. Pewnych rzeczy lepiej było nie tłumaczyć.
- Masz fajki? - jęknął ciężko. - Jakiekolwiek.
Ishizuka rzucił w niego paczką, nawet nie spojrzawszy. Hideto skrzywił się, widząc markę papierosów, ale wyjątkowo nie protestował. Jedynie się skrzywił. I stęknął. Na tyle głośno, żeby zwrócić uwagę Paty.
- Mówiłeś jakiekolwiek.
- Poza tym gównem, myślałem, że to oczywiste. - Opadł na plecy, rozkładając się w pozie „cztery łapy w cztery strony”. - Nawet nie mam siły przygotowywać ci kawy w ramach zemsty, chcę tylko wypalić jakieś pierdolone, przyzwoite fajki, po których nie będę zwracał wszystkiego, co zjadłem wczoraj.
Brwi Ishizuki powędrowały ku górze.
- Już zwracałeś – zauważył spokojnie.
- Jak palę coś takiego, to nic dziwnego, że mam bulimię – skwitował pod nosem.
Pata zignorował tę uwagę, wracając do grania. Hideto obserwował przez moment jego palce, po czym usiadł na ziemi. Położył nogi na łóżku, lokując głowę na stopach Tomoakiego. Dźwięk tamburyna nieco go rozpraszał, lecz poza tym miejsce było idealne.
Nie odzywali się przez kilkanaście minut – Ishizuka skupiony na grze, Matsumoto leżący na ziemi i wpatrujący się w sufit.
- O co chodzi?
hide podniósł rękę, malując w powietrzu gwiazdy. Początkowo milczał, zaabsorbowany. Pata nie miał pojęcia, po co mężczyzna to robi, ale nie przerywał. Nigdy mu w niczym nie przerywał, nawet jeżeli nie rozumiał o co chodzi. Prawdopodobnie dlatego Hideto zazwyczaj tłumaczył mu później cel swoich działań.
- Co byś zrobił, gdybyśmy przenieśli się autem do alternatywnej rzeczywistości, w której nie byłoby bibułek, tylko ludzie paliliby – zastanawiał się przez kilka sekund – trawkę w ustach, a mnie by się zachciało bardzo, ale to BARDZO zapalić?
Tomoaki uniósł nieco brwi, ale odpowiedział bez kpiny w głosie:
- Ściąłbym jakieś drzewa, przerobił ich cienką korę na opakowanie warte prawdziwego skręta i zapalilibyśmy razem.
Mężczyzna przechylił głowę, by spojrzeć w oczy Paty. Uśmiechnął się zawadiacko, zapalając papierosa.
- Od dawna chciałem cię o to zapytać – westchnął wreszcie.
Teraz nawet Ishizuka pozwolił sobie na uniesienie kącików ust.
Nie spuszczał z niego wzroku, skupiając się na jednym, konkretnym kolczyku w jego uchu, ciemnych okularach założonych przed chwilą i dymie wydobywającym się z jego ust. I na zapachu, którego pochodzenia nie mógł określić, co do którego nawet nie miał pewności, czy nie jest tylko urojeniem. Woń była niezwykle specyficzna, ostra jak tanie papierosy, jednocześnie słodkawa jak któryś z ich ostatnich pocałunków, podczas którego wyjątkowo żaden nie zajeżdżał wódką ani szlugami.
- Tomoaki – odezwał się nagle hide. - Naprawdę byś to zrobił? Ściął te drzewa, przerobił korę i...?
- Zrobiłbym. I kiedyś, jak już przeniesiemy się do alternatywnej rzeczywistości, na pewno to zrobię.
W obliczu tego „kocham cię” brzmiało zbyt trywialnie.

- A jednak nie zrobiłem.
Obserwował dym unoszący się z papierosa, szedł przez ścieżkę otoczoną wilgotną jeszcze po ostatnim deszczu trawą. Z gałązki przypadkowo potrąconego krzaka chlusnęła woda, by z charakterystycznym pluśnięciem spaść Pacie na spodnie. Zatrzymał się na moment, obserwując jak spływa powoli, aż na buty. Przejechał palcem po strużce i przysunął go do ust. Jak obłok próbowały owinąć go złe wspomnienia, momenty, w których mógł postąpić inaczej, ale każdy odpychał jak najdalej od siebie. Nie zamierzał pogrążać się w rozpaczy jak Yoshiki.
Odsunął papierosa od ust, dym rozwiał się błyskawicznie. Na tle zimnych, błyszczących gwiazd dostrzegał jedynie blady, dogorywający Księżyc. Pod tym wszystkim jakiś nierozważny idiota postawił cmentarz.
Nagrobki były albo za duże i tandetne, albo za małe i odrażające. Marmurowe pomniki przypominały miniaturowe mauzolea, których istnieniem właściciele próbowali zakryć własne nowobogackie kompleksy. Odrażające wazony wypełnione po brzegi plastikowymi kwiatami zasłaniały tabliczki z nazwiskami zmarłych. Nic dziwnego, nieboszczyk nie był tak atrakcyjny jak możliwość popisania się przed sąsiadami nowym obmierzłym bukietem brudnoróżowych chryzantem.
Pomnika Hideto jednak nie dało się nie znaleźć. Naprawdę najwięcej kwiatów otrzymywało się na własnym pogrzebie. Pata z trudem był w stanie zidentyfikować monument, który przecież wybierano praktycznie przy nim – musiał bardzo niegrzecznie przejść po stosie usypanym z bukietów.
Wpatrywał się bezmyślnie w płytę. Nie snuł żadnych refleksji, nie wspominał zmarłego. Nie czuł żadnej motywacji, by zmienić cokolwiek z powodu tego... wydarzenia. I wtedy zrozumiał.
Przecież już to przeżył. Kilka lat temu. Przeżył już swoją melancholię, swój smutek i wspominanie wszystkich, którzy odeszli – przeżył to razem z hide. Wszystkie ich rozmowy powinny zostać dawno temu spisane i wydane przez najznakomitszego filozofa epoki, o ile tacy ludzie jak filozofowie na tym świecie jeszcze istnieli. Nie miał czym się zadręczać, nie miał czego wypominać. Zrobił tak wiele rzeczy, że nie miał już czego robić.
Szczerze mówiąc, chuj go obchodził, co go jeszcze czeka, podobnie jak nie miał nawet ochoty myśleć o tym, co było już za nim. Nic go nie dręczyło, niczego nie żałował. Absolutnie nic. Nie miał celów, przyszłości ani jutra. Umarły. Pozostała tylko teraźniejszość. Dzień po dniu, dopóki nie zapije się na śmierć i dołączy do swoich gryzących ziemię celu, przyszłości i jutra.
- Zostawiłeś u mnie kawę – odezwał się po chwili. Nie miał pojęcia dlaczego mówi do pomnika, w którym nawet nie znajdują się szczątki Hideto, ale nie potrafił się powstrzymać. - Muszę przyznać, że jest równie okropna jak zawsze i nawet powtarzanie sobie, iż powinienem uszanować jej smak ze względu na twoją śmierć nie pomagają. - Uśmiechnął się powoli, nienaturalnie naciągając mięśnie. - Cóż, postanowiłem, że przyniosę ci coś w zamian.
Rano cmentarz uległ metamorfozie. Choć wieńce dalej były porozrzucane, woda zmyła ślady butów Ishizuki. Oświetlone słońcem nagrobki nie wyglądały nawet tak szpetnie, plastikowe jasne kwiaty wydawały się wręcz posępnie surowe, nie tandetne.
Procesja fanów, czekająca od kilku godzin na wpuszczenie na teren sanktuarium ich idola starała się iść godnie, zachowując powagę.
Widząc leżący na samym środku przedmiot, marszczyli brwi albo kręcili głową. Brak szacunku, szeptali. Próbowali zasłonić ten wyraz dyshonoru wobec hide kwiatami, rysunkami oraz prezentami, ale nadspodziewanie silny wiatr jakby celowo przesuwał ich rzeczy tak, by odsłonił okropny przedmiot z powrotem.
W końcu odeszli. Obracali się co chwilę, jakby mieli nadzieję, że za którymś razem ta rzecz zniknie. Oczywiście nie znikła, przeciwnie - została jeszcze bardziej wyeksponowana przez otaczające ją bukiety.
Kiedy zapadał zmrok, teren cmentarza zamykano. Tak było i tym razem. Nie pozostał w nim nikt poza bezsensownie sprzątającym idealnie usypane białe ścieżki mężczyźnie. On także zdziwił się na widok wolnej przestrzeni między stosami rzeczy, jednak nie zareagował tak jak pozostali. Jedynie uśmiechnął się ciepło, jakby ze zrozumieniem.
Na środku płyty leżała nienaruszona paczka tanich papierosów.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

SM Youth Detention Center - rozdział III

Pairing: TaoRis, wspomniane Minho x Sehun, kiełkujący HunHan
Ostrzeżenia: przekleństwa, autoagresja, przemoc psychiczna
Ałtoreczken przemawia: Borze szumiący i liściasty, jaka przerwa! Wybaczcie chwilowe zaniedbanie opowiadania, jak i całego bloga. Postaram się następne rozdziały wrzucać w mniejszych odstępach czasu x.x



Paliliśmy w łazience, czekając na zajęcia. Kilka lat walki o nikotynową czystość właśnie dosłownie szło z dymem. Czułem się nieswojo, przypominając sobie jak zacięcie krytykowałem ten nałóg, ale... Jako współlokator Sehuna nie mogłem nie palić. Sam tak zdecydował. Kopcił jak stara lokomotywa, zawsze miał fajki i ku mojemu zdziwieniu okazał się być też całkiem hojnym człowiekiem. Nie denerwował się, kiedy brałem od niego kolejne szlugi bez pytania, proponował wspólne wyjścia na dach – zachowywał się jak przykładny diler. Gdybyśmy nie znajdowali się w poprawczaku, zacząłbym się martwić. Jako mieszkaniec tego wspaniałego przybytku nie miałem zamiaru. Nie istniało nic, co mógłby ode mnie wyłudzić jako zapłatę za papierosy. Nie umiałem stwierdzić, czy mnie polubił, ale byłem pewny, że wciąga mnie w nałóg, by mieć z kim palić. Mimo wszystko byłem jedyną osobą, z którą rozmawiał.
- Za co tak w ogóle siedzisz? - zapytał nagle. Dzisiaj palił papierosa za papierosem, za każdym razem niemal miażdżąc zębami filtr. Był zirytowany albo przestraszony, nie mogłem odgadnąć, a bałem się zapytać.
- Napad z bronią w ręku – westchnąłem ciężko. - Pierwsze poważne naruszenie prawa i z miejsca mnie zajebali.
Sehun nie odezwał się. Trzymany w ustach papieros powoli wypalał się do końca, lecz on nie zwracał na to uwagi. Wpatrywał się we mnie z łagodnym zdziwieniem. Nagle wybuchnął śmiechem, odsłaniając zaskakująco białe zęby. Wypalony, pokryty warstwą śliny papieros wylądował na kafelkach. Sehun nie przestawał rechotać.
- Przerażająco zabawne – warknąłem. - Z pewnością ciebie złapali za niewypowiedzianie chwalebny i bohaterski czyn, tak?
Śmiech zamarł w powietrzu. Sehun zastygł w bezruchu, nie mogłem dostrzec wyrazu jego zasłoniętej grzywką twarzy. Wyprostował się powoli, jakby z trudem. Wyciągnął z paczki papierosa, wsadził do ust i uniósł popękaną, plastikową zapalniczkę. Nie udało mu się zapalić. Jego ręce nie drżały, ale coś mu przeszkadzało. Odetchnął głęboko jak osoba, która musi zacząć szukanie czegoś w wielkiej stercie od początku, po czym znowu przyłożył zapalniczkę. Tym razem końcówka papierosa zajarzyła się słabym blaskiem.
- Za co tutaj trafiłeś? - zapytałem cicho.
Milczał przez kilkadziesiąt sekund. Kiedy zacząłem się już niecierpliwić, przeniósł na mnie wzrok.
- Już był dzwonek, powinieneś iść na lekcje – zauważył uprzejmym tonem.
On oczywiście nie miał zamiaru się stąd ruszać.
- Za co tutaj trafiłeś? - ponowiłem pytanie.
Strącił trochę popiołu na kafelki.
- Naprawdę nie chcesz się spóźnić. Nie w tym ośrodku.
- Nie słyszałem dzwonka.
- Bo jesteś głuchy – warknął. - Idź już, bo się spóźnisz.
Ta wymówka była idiotyczna, on też o tym wiedział. Z drugiej strony nie zamierzałem naciskać. Tym bardziej, że prawdopodobnie i tak by mi nie powiedział.
Podniosłem się, otrzepując kolana z niewidzialnego pyłu.
- Jakbyś jednak doszedł do wniosku, że jestem warty twojej uwagi, to wiesz gdzie mnie szukać – parsknąłem. - Nigdzie się stąd nie ruszam. Przez najbliższe sześć miesięcy.
Sarkazm trochę mi nie wyszedł, lecz Sehun przynajmniej się uśmiechnął. Co prawda, nieco chłodniej i bardziej odlegle niż przedtem, ale i tak poczułem się lepiej. Nie chciałem zostawiać go w złym nastroju – mimo wszystko był jedną z niewielu osób, która odzywała się do mnie w tym poronionym miejscu. I prawdopodobnie najnormalniejszą spośród nich.
Wyszedłem z łazienki, czując na sobie jego wzrok. Na zewnątrz oczywiście okazało się, że nie było żadnego dzwonka. Wpatrywałem się bezmyślnie w ścianę, dopóki faktycznie nie zabrzmiał.
Za co Sehun tutaj trafił?!


***


Wbrew pozorom na lekcjach najbardziej wkurwiał mnie brak rzemyków. W normalnej szkole kiedy umierałem z nudów, kładłem głowę na ręce i usypiałem, pomimo wrzynających się skórzanych sznurków. Gdy miałem je na ręce, niesamowicie przeszkadzała mi ich obecność, teraz byłem zły z powodu ich braku. Skóra była za gładka, za delikatna, nie mogłem zasnąć na czymś tak wygodnym. Brzmiało to idiotycznie, prawdopodobnie było zwyczajnie idiotyczne, ale nie zmieniało to faktu, że cierpiałem na bezsenność. Na zajęciach. Czy istniało coś gorszego?!
Istniało.
Nazywało się zmywanie podłóg.
Dotąd nie miałem pojęcia, jak wspaniałym człowiekiem jest moja matka. W ogóle nie zwracałem uwagi na jej sprzątanie czy gotowanie. Czasami wręcz zapominałem, że obiad na stole nie pojawia się znikąd, a okien nie myje deszcz. Nie wiedziałem, jak niesłychanie irytującym zajęciem jest zasuwanie po korytarzu z mopem i wiaderkiem.
Powiedzieli mi, że to nie jest kara. Że mycie podłóg należy do obowiązków każdego wychowanka z „dostatecznym” z zachowania. Cóż, jeżeli to nie była kara, wolałem nie przekonywać się, na czym właściwa kara dokładnie polega. Nigdy. W ten właśnie sposób zostałem gruntownie zresocjalizowany przed końcem pierwszego tygodnia.
Wraz z Sehunem i dwójką innych chłopaków mieliśmy wyszorować całe piętro. Byłem zaskoczony, widząc jak mój współlokator wykonuje cokolwiek związanego z regulaminem, ale obecność pary strażników, która zaglądała do nas co jakiś czas, uświadomiła mi w czym rzecz. Sprzątanie nadzorowali wszyscy strażnicy, nie tylko Minho. Oni mogliby, a raczej na pewno zauważyliby brak Sehuna.
Cała trójka mnie ignorowała, więc pracowaliśmy w nieznośnej ciszy. Kojarzyło mi się to z jakąś popieprzoną odmianą chińskiej tortury, w której zamiast kropel wody, zmusza się nieszczęśnika do wsłuchiwania się w chlupot wody w wiadrach.
Stałem tyłem do drzwi na klatkę schodową, kiedy usłyszałem kroki. Zignorowałem je, byłem pewien, że to strażnicy robią rundkę. Szarpnięcie za lewe ramię pozbawiło mnie złudzeń.
- Siema – wycedził nieznajomy chłopak.
Nie był sam – za nim znajdowało się dwóch osiłków. Regulaminowo, w końcu grupki powyżej trzech osób uważano za gangi. Tych przede mną można było i bez tego uznać za gang. O ile stojący dokładnie przede mną facet miał linię wzroku mniej więcej na poziomie moich ust, o tyle jego dwóch... ochroniarzy znacząco przewyższało mnie wzrostem. I masą. I umięśnieniem.
Uśmiechnąłem się nieszczerze.
- Siema.
Przywódca odpowiedział uśmiechem, równie nieszczerym jak mój.
- D.O, miło mi.
Świetnie. Zajebiście po prostu. Więc to był ten D.O. Ten, o którym mówił Lay. Ten, który nienawidził Tao i Krisa, z którymi miałem nieszczęście się przyjaźnić. Ten, który poprzez mojego przyjaciela zaproponował mi współpracę, a ja jak ostatni lojalny samuraj odmówiłem. Teraz zamiast pluć sobie w brodę, będę zbierać zęby z podłogi.
- Luhan... - Oparłem mop o szafkę. Mimo wszystko jak ginąć, to chociaż z minimalną klasą.
Crabbe i Goyle w wersji poprawczkowej wymruczeli swoje imiona. Nie dosłyszałem, ale wolałem o tym nie wspominać.
- Ile siedzisz? - ewidentnym mózgiem tej drużyny był D.O.
- Sześć miesięcy...
- Sześć miesięcy... – powtórzył, doskonale naśladując mój niepewny ton. Odwrócił się do swoich kolegów z rozłożonymi ramionami. - Popatrzcie, szczęściarz przyjechał tutaj tylko na sześć miesięcy!
Gromada wydała z siebie radosny pomruk, który chyba miał być wyrazem rozbawienia. Przeniosłem zdezorientowane spojrzenie na lidera.
- Myślisz, mój drogi Luhanie – położył dłoń na moim ramieniu – że podczas pobytu w tym szacownym ośrodku będziesz potrzebował wszystkich swoich rzeczy?
O kurwa. Już wiedziałem do czego zmierza. Przygryzłem wargę, widząc jak jego kumple wymieniają między sobą tryumfalne uśmieszki. Pokręciłem głową.
- Bo widzisz, nowy, kiedy cię tylko zobaczyłem, pomyślałem, że bardzo nie pasują ci twoje... buty.
Odruchowo spojrzałem na swoje martensy, wybłagane od rodziców kilka dni przed napadem. W porównaniu z podniszczonymi podróbkami vansów D.O wyglądały jak Titanic przy kutrze rybackim, jak najlepsze buty na świecie. I za takie też je miałem. Zacisnąłem usta.
- Ja tam myślę, że mi pasują – zaryzykowałem.
Zmrużył oczy, podirytowany, lecz po chwili na jego twarzy znowu pojawił się sztuczny, uspokajający uśmiech.
- Ależ oczywiście. - Pokiwał głową. - Chcę tylko sprawdzić, czy mi by pasowały. Wiesz, na chwilę zamienimy się butami.
Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w swoje buty, bojąc się ruszyć. Nie mogłem odmówić.
Podniosłem głowę. D.O patrzył na mnie ze znudzeniem, lecz gdy napotkał moje spojrzenie, znowu się uśmiechnął. Teatralnie skinął na wyższego z osiłków, który podszedł do mnie i pochylił się nieznacznie. Czułem jego oddech.
Pokiwałem głową.
- To wspaniale! - ucieszył się D.O. - W takim razie co powiesz na to, żeby mierzenie wykonać teraz?!
Powoli przyklęknąłem. Moje policzki płonęły żywym ogniem, oczy zaszkliły się. Drżące ręce umożliwiały sprawne rozsznurowanie buta. Na moment podniosłem wzrok. Pracujący ze mną goście udawali, że niczego nie widzą, dalej wykonywali swoją robotę. Jedynie stojący koło drzwi Sehun nie zachowywał się, jakby wszystko było w porządku; oparł się o mop i obserwował całe zajście w milczeniu. Jego twarz nie wyrażała niczego.
Postawiłem pierwszy but przed D.O, od razu zabierając się za ściąganie drugiego. Idiotyczne poczucie godności nie pozwoliło mi wykonać kolejnego ruchu. Pokręciłem głową. Moje zaciskane na sznurówkach palce posiniały, pozbawione dopływu krwi.
Instynktownie odchyliłem głowę, żeby uniknąć ciosu, ale i tak w niczym to nie pomogło. Ból rozprzestrzenił się błyskawicznie, niemal zwalając mnie z nóg. Szybko zsunąłem ze stopy drugiego martensa. Byłem wściekły, nawet nie na nich, ile na siebie i swoją pieprzoną bezsilność. Nie wstałem, nie mogłem spojrzeć im w oczy.
Zniszczone buty wylądowały przede mną. Tamci złapali moje martensy i szybko odeszli, chyba bali się przyjścia strażników. Przełknąłem głośno ślinę, próbując powstrzymać łzy. Nie mogłem teraz, nie...
- Żyjesz? - Sehun uklęknął naprzeciwko mnie, niemal stykaliśmy się nosami.
Nie odpowiedziałem. Teraz mógł udawać zatroskanego, przed chwilą nie zrobił nic. Nie obchodziło mnie to, że mógłby sam oberwać, że pewnie bał się tak samo jak i ja. Ja bym mu pomógł, na pewno bym nie udawał idioty, który niczego nie...
Nieprawda. Wcale bym tego nie zrobił. Gdyby to Sehunowi grozili, nie pomógłbym mu. Może byłem tchórzem, może on był tchórzem, a może po prostu obaj byliśmy racjonalni. Nie było sensu stawiać się trzęsącemu połową poprawczaka gościowi.
- Żyć żyję, szkoda tylko, że nie można tego powiedzieć o truchle moich nowych butów – parsknąłem, siląc się na wesołość.
Zmierzył mnie nieufnym spojrzeniem, ale pokiwał głową. Na pewno nie uwierzył w radosny ton, raczej wolał się upewnić, czy nie polecę skakać z dachu z powodu butów.
Pomógł mi ubrać pseudovansy, wstać, po czym powrócił na swoją część. Wziąłem do ręki mop, wzdychając ciężko.
W pomieszczeniu znów rozległ się chlupot spowodowany wyciągnięciem mopa z wody. Wszyscy wrócili do pracy. Nikt nic nie widział. Nic się nie wydarzyło.



***


Tej nocy Sehun nie wrócił na noc. Zabawne, bo zirytowało mnie to bardziej niż kradzież butów. Po pierwsze nie miałem komu się wyżalić – Krisowi przydzielili inne obowiązki, a Lay kompletnie nie kontaktował, naćpany przeszmuglowanym towarem. Po drugie nie lubiłem samotności. Nie bałem się niemal niczego, ale siedzenie po ciemku w całkowitym odosobnieniu przekraczało moją wytrzymałość. Po trzecie wkurwiało mnie to, że mój kolega, facet, którego całkiem polubiłem, daje dupy strażnikowi. Po prostu wkurwiało. Nie umiałem tego wytłumaczyć, nawet się na tym nie skupiałem. Wkurwiało mnie i koniec.
Zły nastrój minął dokładnie w momencie, gdy przestąpiłem próg stołówki. A konkretniej kilka sekund później, kiedy to zobaczyłem pewnego szczerzącego się debila, który mógł uratować całą sytuację.
Przy ogromnym ciągnącym się przez pół pomieszczenia stole zajęto jedynie dwa miejsca. Nigdy nie sądziłem, że będę się tak cieszyć na widok faceta, który na moich oczach przeciął drugiemu ucho nożem. Ale tak było.
- Tao! - zawołałem bezmyślnie, niemal biegnąc w jego stronę.
Chłopak wyszczerzył się, po czym przeniósł wzrok na siedzącego obok Krisa. Ten też wydawał się być bardzo zadowolony. Wątpię, by to moje przybycie uradowało ich do tego stopnia. Zachowywali się raczej... jak para widząca po raz pierwszy się po długiej rozłące.
Zabrałem tackę z lady, nie rzuciwszy okiem na posiłek. Usiadłem naprzeciwko naczelnych wyrzutków zakładu z ogromnym bananem na twarzy. Tak to mogło wyglądać. Żadnych problemów, napaści ani wyzwisk – wszyscy zwyczajnie woleli do nas nie podchodzić.
- Słyszałem, że twoje buty przestały ci się podobać – zaczął wesoło Tao. Z rozbawieniem spostrzegłem, iż jego nóż nie był wykonany z metalu, tylko z plastiku. Stawiają na środki bezpieczeństwa, nie ma co.
- Chyba zadawanie się z wami nie jest aż tak bezpieczne jak myślałem – parsknąłem.
Tao przyglądał mi się przez chwilę, po czym uniósł dwoma palcami kawałek szynki i wsadził sobie do ust. Kris skrzywił się nieznacznie, wpojone w domu zwyczaje dały o sobie znać.
- Rooobimyyy z tyyym coooś? - Tao przeciągał samogłoski, zupełnie jak witające nauczyciela dzieci.
Ku mojemu zdziwieniu Kris pokręcił głową.
- To nie ma sensu. W ten sposób wywołamy tylko spiralę przemocy, której skutki będą odczuwalne nawet po naszym wyjściu. Konflikt będzie jedynie narastał, pobicie lub zastraszenie kogokolwiek niczego nie rozwiąże. - Przejechał łyżką po znajdującej się w misce papce. - Teoretycznie powinniśmy znaleźć mediatora, jednak w tych warunkach... Pozostawiłbym to tak jak jest. Wątpię, żeby ktoś jeszcze cię zaatakował.
Szczęka opadła mi wręcz komiksowo, gdy Tao bez słowa skinął głową. Przecież on... był agresywny. Rwał się do bijatyk, sprowokowanie go zajęło uprzednio Sehunowi kilka sekund. Dlaczego teraz nie protestuje...?
Uśmiechnęli się do siebie, a ja westchnąłem ciężko. No tak. Kompromis podstawą związku i te sprawy. Powinienem przywyknąć. Pewnie niedługo okaże się, że Tao atakuje innych ludzi tylko za plecami Krisa niczym żona paląca papierosa pod nieobecność przeciwnego używkom męża.
Co mnie skłoniło, by się z nimi zakumplować? Gdybym przyłączył się do innej grupy, moi normalni koledzy rzuciliby się na bandę D.O bez wahania. A ci... Zachowywali się jak poronione stare małżeństwo seryjnego mordercy i jego opiekuna – coś jak Hannibal Lecter x Will Graham w prawdziwym życiu. Chociaż... Może tak było lepiej? Coś przyciągnęło mnie do tych dziwaków, coś, co sprawiło, że czułem się przy nich bezpiecznie. Nie potrafiłbym zaufać ludziom, którzy pozostaliby normalni w takim miejscu.



***



Sehuna znowu nie było. Nie wiedziałem, czy po prostu gdzieś podszedł, czy siedział z Minho, ale obstawiałem to pierwsze. Mimo wszystko raczej nikt nie chciał uprawiać seksu dwa dni pod rząd. Przynajmniej miałem taką nadzieję.
Przypadkowo zgniotłem w dłoni papierosa, chyba ze zdenerwowania. Moje ręce były mokre, więc tytoń przylepił się, tworząc obrzydliwą mieszankę. Próbowałem to strzepać, ale standardowo im bardziej próbowałem, tym substancja mocniej nie chciała zejść. Westchnąłem ciężko.
Drzwi otworzyły się od razu po wpisaniu kodu. Przychylność Minho miała swoje dobre strony – nasz zamek nie był zablokowany, poza tym mężczyzna dbał o to, byśmy nigdy nie oberwali za wychodzenie w nocy. Poinformował Sehuna gdzie znajdują się kamery i jak może je ominąć, a chłopak przekazał tę wiedzę mnie. Biorąc pod uwagę, że zgodnie z regulaminem powinniśmy być o 22 zamknięci w pokojach, błogosławiłem strażnika za jego nastawienie.
Niechętnie udałem się do łazienki, przemykając po ciemnym korytarzu. Nie, żebym nie lubił się myć. Po prostu... Każdy chyba spotkał się z łazienką, na której sam widok uświadomił sobie, że woli śmierdzieć. Nasza zaliczała się do tego rodzaju. Samo mycie dłoni w tym pomieszczeniu wydawało mi się nieprawdopodobnym wręcz heroizmem. Na początku planowałem przetrwać te pół roku niczym człowiek pierwotny, ale drugiego dnia Sehun pojął moje postanowienie, wygonił mnie do łazienki i nasłuchiwał pod drzwiami, czy faktycznie się myję. Od tego czasu przywykłem do oblewania się wodą brudniejszą od mojego potu, stojąc na kafelkach zawierających więcej drobnoustrojów niż deska klozetowa i dłoń naraz. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni, te sprawy.
Plusk wody uzmysłowił mi, że ktoś znajduje się w łazience. Wypuściłem głośno powietrze, uśmiechając się z ulgą. Czyli nie będę sam w pokoju na noc.
Odkręciłem kran, wsadziłem ręce pod ciepły strumień wody. Brud zszedł jak zwykle niesamowicie szybko, nie pozostawiając nawet śladu. Wytarłem dłonie o spodnie, nucąc pod nosem „Fare Thee Well”. Podszedłem do drzwi, odwróciłem się na moment, by rzucić okiem na zasłoniętą kabinę i... zamarłem.
Zalane wodą kanaliki między kafelkami stopniowo wypełniały się czymś innym. Czerwoną, ciemną substancją barwiącą szarą powierzchnię. Kilkanaście wypełnionych nią fug silnie odznaczało się na tle podłogi, przypominając krwawy labirynt, który zaczynał się od progu kabiny.
Przez kilkanaście sekund nie robiłem nic. Stałem i patrzyłem jak krew ciągle wypływała, zajmując kolejne segmenty łazienki. Wszystko stawało się czerwone, ciemnoczerwone, zalewając dominującą do niedawna szarość. Uciekaj! - wrzasnął wewnętrzny głos, lecz niemal równocześnie odezwał się inny: Sehun!
Oba nakazy były równie silne, toteż nie wykonałem żadnego ruchu. Tkwiłem w miejscu jak posąg, przekonany, że nie jestem w stanie się poruszyć.
W pomieszczeniu rozległ się dziwny dźwięk, coś pośredniego między jękiem a kwileniem. Miałem wrażenie, że ten odgłos wlewa mi się do głowy, przejmuje kontrolę i przywraca świadomość. Rzuciłem się w stronę kabiny.
Pociągnąłem za zasłonkę, niemal ją zrywając. Za nią istotnie znajdował się Sehun. Na mój widok cofnął się, kuląc w kącie kabiny. Nie zwróciłem jednak na to uwagi – o wiele ważniejsze wydawało mi się jego krwawiące przedramię. Złapałem jego rękę, uniosłem i przyłożyłem do niej materiał zasłonki. Obaj oddychaliśmy szybko, płytko.
Zaimprowizowany opatrunek przemakał, lecz nie potrafiłem tego zahamować. Gdybym tylko nie był zarozumiałym debilem i słuchał na tej pieprzonej pierwszej pomocy... Przeniosłem wzrok na Sehuna. Chłopak dalej kulił się w rogu, jego źrenice rozszerzyły się groteskowo, lecz wyglądał o wiele lepiej niż przed chwilą. Nie umiałem stwierdzić, czy blednie z powodu utraty krwi; zawsze był biały jak kartka papieru.
- Pojebało cię?! - wykrztusiłem.
Pokręcił wolno głową, a ja odsunąłem się od niego. Wtedy zorientowałem się, że jest nagi. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jego rzeczy, ale leżały na półce, kilka metrów od kabiny. Bałem się puszczać jego rękę. Zrzuciłem z siebie założoną na ramiona bluzę i przykryłem go nią.
- Nie trzymaj mnie tak, nie zdechnę – wycedził nagle.
Spojrzałem niepewnie na jego wciąż krwawiące przedramię, ale nie stawiałem oporu. Sehun zmierzył mnie pogardliwym wzrokiem i parsknął niewesoło. Skrzywił się przy odsuwaniu zasłonki, jednak nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Wyszedł z kabiny, wymijając mnie ostentacyjnie.
- Mógłbyś się tak na mnie nie gapić, bo czuję się trochę... niekomfortowo. - Wyciągnął spodnie ze sterty. - Wyjdź stąd.
Jego nieprzyjemny ton sprawił, że odzyskałem mowę.
- Co tu się dzieje? - zapytałem jak zwykle idiotycznie. - Tniesz się?
- Nie, kontynuuję tradycję zapoczątkowaną przez Elżbietę Batory kąpania się w krwi dziewic – sarknął. - Jeżeli zamierzasz kogoś wołać, to rób to teraz, a nie baw się w wywiad.
Skrzyżowałem ręce na piersi. Nie zamierzałem dać się zbić z tropu. Nie znałem go zbyt dobrze, ale już zdążyłem zauważyć, że stawał się nieprzyjemny tylko, wtedy gdy się czegoś bał.
- Nie chcę nikogo wołać, po prostu mi powiedz.
- Odpieprz się ode mnie! - zirytował się. - Cały czas o coś pytasz, cały czas coś cię obchodzi. Mam chyba jakieś prawo do pieprzonej prywatności, a ty mnie cały czas pytasz o jedno i to samo, a ja...
Uniosłem brwi. Koloryzował, nigdy nie pytałem go o to samo. W sumie zapytałem go o coś dotyczącego jego życia jedynie dwa razy. Teraz i kiedy chciałem się dowiedzieć za co siedzi. Czy... Czy to było ze sobą powiązane? W końcu ludzie nie okaleczają się bez powodu, tego byłem pewien. Raczej pod wpływem presji albo... przeżytej traumy.
Spojrzałem mu prosto w oczy. Źrenice nie zmniejszyły się, wciąż się bał. Był znacząco wyższy ode mnie, ale w tej chwili wydawał mi się nie większy od dziecka. Chciałem go dotknąć, z drugiej strony bałem się.
- Sehun – zacząłem bardzo cicho – za co tutaj trafiłeś?
Odskoczył. Nie, nie odsunął się, on dosłownie odskoczył. Znajdował się przy ścianie, opierając się o nią dłońmi tak, jakby chciał za wszelką cenę przez nią przeniknąć. Nie czułem dystansu między nami, tylko jego strach i... ból. Przypominał skrzywdzone, ranne zwierzątko, które ktoś zamknął w klatce ze stręczycielem. Nie chciałem nim być.
Wyszedłem natychmiast, próbujący uspokoić łomoczące serce. Nawet przez ścianę mogłem usłyszeć jak płacze.



***


Sehun pojawił się w pokoju znacznie później. Nie miałem telefonu, więc nie mogłem sprawdzić czasu, ale wydawało się, że minęło wiele, wiele godzin. Udawałem, że śpię, nawet kiedy zwrócił się do mnie po imieniu. Nasłuchiwałem jak wypala papierosa, kładzie się, przeklinając przy tym na obolałą dłoń, i zasypia. Chciałem jeszcze raz przeanalizować całą sytuację, ale byłem zbyt wyczerpany. Zasnąłem.
Obudziły mnie jego chrapliwe krzyki. Pełne bólu i paniki wrzaski sprawiły, że natychmiast pojawiłem się przy jego łóżku. Sehun rzucał się, zaplątany w pościel, nie przestając krzyczeć. Oczy miał szeroko otwarte, choć widoczne w nich były tylko białka.
Próbowałem nim potrząsnąć, lecz nie reagował. Jego ręka dosięgła mnie, uderzając w podbródek. Nie przestawałem jednak go dotykać, tym razem nieco ostrożniej i delikatniej. Przestał się szarpać, choć nadal oddychał ciężko.
Skóra chłopaka paliła dziwnym rodzajem gorączki, która nie wydawała się fizyczną dolegliwością. Przejechałem ręką po jego rozpalonej twarzy. Wydał z siebie zduszony szloch, przyciągając mnie za nadgarstki.
Nie chciał mnie puścić; trzymał nad wyraz mocno jak na nieprzytomną osobę. Kiedy wreszcie się wyrwałem, znowu zaczął krzyczeć. Wrzaski te były przerażającym wyrazem desperacji i przerażenia; nie miałem pojęcia dlaczego tak krzyczał i byłem niemal pewien, że nie chcę wiedzieć.
Usiadłem obok niego, choć nie mogło to w żaden sposób pomóc. Całe ciało chłopaka dygotało, zalane zimnym potem. Złapał mnie za dłoń, tym razem nie próbowałem już się wyrwać. Sehun był pogrążony w koszmarze, którego treści nawet nie potrafiłem odgadnąć. Znowu zaczął się szarpać. Czułem się beznadziejnie bezsilny i nieprzydatny, mogąc jedynie trzymać go za rękę równie mocno jak on mnie. Po raz kolejny nie byłem w stanie niczego zrobić, po raz kolejny okazało się, jaki jestem bezużyteczny. Wślizgnąłem się na łóżko, by przywrzeć do chłopaka. Przez kolejne minuty on nie przestawał krzyczeć, a ja szeptać w jego włosy uspokajające słowa.