niedziela, 30 sierpnia 2015

Ucieknijmy (jeszcze jesteśmy młodzi) 2/3


Pairing: SeKai, wspomniane Seulgi x Irene (Red Velvet)
Ostrzeżenia: przekleństwa, pijaństwo, sodoma i gomora


- Wybaczcie, chłopcy, ale naprawdę jebie mnie to, czy właśnie zakochaliście się w sobie od pierwszego wejrzenia. - Wysoki głos Seulgi wybudził mnie z odrętwienia. - Próbuję ustalić, kto ma zamiar pofatygować się po...
Zachwiała się, gdy Chanyeol bez ostrzeżenia szarpnął ją za kostkę.
- Ile razy dziennie ktoś ci przypomina, jak nieznośna jesteś? - Wyszczerzył się.
Nie odpowiedziała, tylko uderzyła go w brzuch wolną nogą. Sapnął, zaskoczony, a ona pochyliła się ku niemu.
- O co pytałeś, Channie?
- O nic. - Potrząsnął głowa. - Absolutnie o nic, proszę pani.
Nie wiedziałem jak zareagować, jak w ogóle odebrać tę sytuację. W moim świecie ludzie tak się nie zachowywali – byli uprzejmi, małomówni i starali się nie prowokować konfliktów. W granicach rozsądku, rzecz jasna.
- Wyglądacie jak stare, dobre małżeństwo – parsknął Jongin. - Z naciskiem na „stare”.
Zaśmiał się i mimowolnie sam się uśmiechnąłem. To nie było specjalnie mądre ani zabawne, zwyczajnie radość Jongina była w jakiś dziwny sposób zaraźliwa. Stąd cieszyłem się jak totalny kretyn.
Nie uszło to uwadze pierwszej wiedźmy Seulu.
- Bycie słodkimi chłopcami naprawdę nie uchroni was przed losem eunuchów.
Obaj zamilkliśmy jak na komendę. Ale przecież... te groźby musiały być bez pokrycia, po prostu musiały. Inaczej media już dawno nagłośniłyby sprawę szalonej fanki kastracji Bogu Ducha winnych facetów, prawda? Chyba że... chyba że dobrze się ukrywała. Przełknąłem ślinę. Wolałem się nie dowiadywać.
Ktoś wydał z siebie wysoki, piskliwy wrzask, Chanyeol wraz Seulgi zerwali się na równe nogi. Nie poszedłem za nimi. Wreszcie miałem chwilę ciszy i spokoju. Na balkonie zostaliśmy tylko ja i fajka... i Jongin.
- Doprawdy nie pojmuję, co się dzieje z tą szaloną babą. - Potrząsnął głową. - Czy naprawdę chce nas wszystkich pozabijać, czy jedynie żartuje? W drugim przypadku nie potrafię kompletnie zrozumieć, czym w takim razie się kieruje. Może odzywa się w niej zespół pourazowy studentki prawa? Ktoś powinien to zbadać w interesie nauki.
Ledwo go słuchałem, jedynie patrzyłem. Nie wiedziałem, bałem się zrobić cokolwiek. Każdy gest czy słowo mogło przypomnieć mu wszystko. Sprawić, że zorientowałby się, z kim rozmawia, żartuje, śmieje. Nie mogłem do tego dopuścić. Musiałem się ewakuować, zniknąć, wolałem nawet spać na ulicy niż tutaj. Nie chciałem... Dosłownie ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było spotkanie go. On pewnie czułby to samo, pewnie mnie nienawidził. A ja... ja tylko chciałem zapomnieć. Prawie mi się udało. Wytrwale pracowałem przez 6 lat, by teraz, w jednej chwili...
- Uważaj, przypalisz sobie palce. - Ciepło jego dłoni na moim nadgarstku sprawiło, że zadrżałem. Zaśmiał się cicho, odbierając mi papierosa i gasząc na barierce. - Spokojnie, nie gryzę.
Poczułem, jak gorąco wstępuje mi na policzki. Otworzyłem usta, pokręciłem głową, lecz nie zdążyłem niczego wyartykułować. Niska blondynka otworzyła drzwi zamaszystym ruchem, zawiasy wydały z siebie agonalny jęk. Nie zwróciła na to uwagi, tylko rzuciła się ku Jonginowi, odbijając się od podłogi niczym piłka kauczukowa.
- Może byś się jednak łaskawie... O! - Spojrzała na mnie. - Więc to ciebie ściągnął Chanyeol? Świetnie, Park Sooyoung, absolutnie przemiło mi cię poznać!
Nie miałem pojęcia, co powiedział Chanyeol ani, brońcie niebiosa, Seulgi, lecz po chwili nie byłem już na balkonie, tylko w mieszkaniu, otoczony przez przekrzykującą się grupkę. Wszyscy nagle mnie zauważali; miałem wrażenie, że tysiące ludzi podaje mi swoje imiona, kłania się, ściska ręce. Coraz więcej i więcej, czułem się jak sportowiec po wygranych zawodach.
Do chwili, kiedy kto nie wciągnął mnie do innego pomieszczenia, tego z samymi kartonami. A raczej nie „ktoś”, sama faktura skóry wystarczyła mi do identyfikacji. Dłonie Jongina stały się bardziej szorstkie – prawdopodobnie pracował rękami – ale wciąż niemożliwym byłoby zapomnienie ich dotyku. Przynajmniej dla mnie.
- Nie bądź taki przestraszony, tu jest tak zawsze. - W ciemnym pomieszczeniu jego zęby błyszczały jak pieprzone latarnie.
Skinąłem głową. Nie wątpiłem w słowa Jongina, ludzie tutaj wydawali się być zwyczajowo zdolni do takiej wylewności. Właściwie zdolni do wszystkiego.
- Chłopcy, moglibyście właściwie wypierdalać?
Seulgi, dotąd dziwnie niezauważona, była w tym samym pokoju, znajdowała się zaledwie na wyciągnięcie ręki. Jej ubrania leżały zmięte na podłodze, jedynie sukienka, którą chyba zamierzała dopiero ubrać, dumnie wisiała na wieszaku. Sama dziewczyna miała na sobie tylko bieliznę, równie czerwoną jak jej twarz. Nie łudziłem się, że sprawcą rumieńców było zakłopotanie, była gotowa nas pozabijać.
- Nie możemy. - Jongin igrał z ogniem. - Wszyscy jak zwykle podjarali się nowym i nie pozwalają Sehunowi oddychać.
- To się chociaż, kurwa, odwróćcie.
Posłusznie stanąłem tyłem, Jongin jednak machnął dłonią.
- Daj spokój, nie przeszkadza mi to, przecież jestem gejem.
Powiedział to. T o. Nie, żebym się nie spodziewał. Od sześciu lat. Od czasów, kiedy jeszcze nie do końca łączyłem fakty. Tylko że... Chyba wciąż wolałem wierzyć, że tylko mu się wydawało. Tak jak mi.
- Nawet gdybyś był chędożonym papieżem, to kazałbym ci się odwrócić – warknęła.
- Religia to opium dla mas – odparował, nagle poważny. - Służy od początków cywilizacji do manipulowania i podporządkowywania sobie jednostek... - Zamilkł, gdy kapeć wylądował mu z plaskiem na twarzy. - Laska, ale to już jest skurwysyństwo.
- Skurwycórstwo, seksisto – poprawiła go.
Jongin odwrócił się do drzwi i ostentacyjnie wywrócił oczami. Uśmiechnąłem się słabo. Mógł zostać aktywistą, mógł kłaść na włosy więcej niż wszystkie kobiety w mojej rodzinie razem wzięte, mógł nawet pozbyć się tej cholernej deskorolki, ale jedno się w nim nie zmieniło. Wciąż nie dorósł.


***


Wyszliśmy z pokoju kilkanaście minut później. Spędziłem je na gorączkowej próbie skontaktowania się z Chenem, pozostała dwójka wolała sprzeczać i żartować między sobą. Po cichu. Jasne, wcale nie mówili o mnie. Absolutnie.
Zastaliśmy opustoszałe pobojowisko. Towarzystwo zmyło się co do osoby, Chanyeol też zniknął. Pozostawili jedynie śmieci, trochę gruzu i rozerwane spodnie. O to ostatnie wolałem nie pytać. Odchrząknąłem głośno. Nie miałem najmniejszego zamiaru tego sprzątać.
Seulgi i Jongin ewidentnie też nie – z miejsca skierowali się do kuchni. Baner z podłogi zabrano, pozostawiając wielką, czystą przestrzeń. Pewne novum w tym domostwie, musiałem przyznać. Z westchnieniem opadłem na krzesło.
- W każdym razie wpisowe wynosi koło 10 tysięcy, nic wielkiego – zaczęła nagle Seulgi, zupełnie jakbyśmy od dłuższego czasu prowadzili rozmowę na ten temat. - To znaczy będzie, o ile nas te szmaty zarejestrują.
Spojrzałem na nią bezrozumnie.
- Co?
Zmarszczyła brwi. Nie miałem pojęcia kiedy i jakim cudem, ale udało jej się pomalować przy kompletnym braku światła. Wyglądała jak totalny wamp, pewnie o to chodziło. Zresztą nawet jeżeli nie, nie ośmieliłbym się tego skrytykować. Poczułem, jak przekręcają mi się wnętrzności, gdy przechyliła głowę z wyraźną dezaprobatą wypisaną na twarzy.
Jongin wymówił się ważnym telefonem i wyszedł z mieszkania, pozostawiając mnie sam na sam z jędzą.
- Wiesz, co tu się w ogóle dzieje?
- Niezbyt – odparłem z jakimś irracjonalnym wstydem, mimo że nie była to przecież, kurwa, moja wina.
Westchnęła ciężko. Bardzo ciężko.
- Czy ty jesteś chociaż minimalnie związany z LGBT?
- Nie! - zaprzeczyłem błyskawicznie. - To znaczy nie, nie jestem, mam dziewczynę.
Jej pomalowane, jasne usta wygięły się w coś na kształt uśmiechu.
- To da się zmienić, skarbie. - Po chwili na jej twarz wróciła irytacja. - Ale niestety jesteś poza orbitą moich zainteresowań. - Poprawiła włosy, przeglądając się w podręcznym lusterku. Wyglądała zabójczo. Dosłownie. - W skrócie jesteśmy zajebistą grupą studentów chcących naszczać w rzycie rządzącym, którzy nie szanują naszych podstawowych...
- Seulgi, kobieta nie powinna mimo wszystko aż tak... - Jongin przybył na ratunek.
- Spierdalaj.
- Ona zawsze tak...? - zapytałem jakże bezczelnie, ignorując obecność dziewczyny.
- W zasadzie to część jej uroku. - Wzruszył ramionami. - Przynajmniej tak uważa Chanyeol, inaczej byśmy jej nie karmili.
- Pieprz się, Kim – prychnęła. - I ty też, Oh.
Jongin posłał mi krótki uśmiech, który na moment wyłączył mnie z dyskusji.
- Okej, ja też uważam, że to część twojego uroku. - Wyciągnął ku niej dłoń.
Nie skorzystała, podniosła się o własnych siłach, lecz po chwili pocałowała go w policzek.
- Czyli jednak ci wybaczam. - Zrzuciła wszystkie rzeczy z blatu do torebki. - Tobie nie, Oh, to ostatnie ostrzeżenie. Jak nie chcesz mnie jeszcze bardziej rozzłościć, lepiej przestań udawać takiego paskudnego heteryka.
Wyszła, trzaskając drzwiami. W miarę, jak echo jej kroków na klatce schodowej cichło, rosło milczenie pomiędzy mną a Jonginem. Nieco niezręczne, ale nieirytujące. Przynajmniej nie dla mnie. Może i wyrosłem z usilnego niewychodzenia przed szereg, lecz wciąż lubiłem obserwację.
Ruchy, nawet cholerna mimika Jongina były tak porażająco znajome, nie zmienił się nawet sposób, w jaki marszczył brwi, gdy coś szło nie po jego myśli. Jego usta ułożyły się w cienką linię, wyglądał na naprawdę rozdrażnionego. Cóż, nie każdy musiał umieć obsługiwać kuchenkę benzynową. Co nie zmienia faktu, że trzeba było być wybitnie tępym, żeby nie nauczyć się tego w przeciągu tych kilku lat – kiedy byliśmy razem pod namiotem, też nie potrafił jej używać.
- Właściwie to mógłbyś...?
Nie dokończył zdania, już odbierałem od niego pojemnik z benzyną. Nie pouczyłem go, w jaki sposób powinien to robić, tak postępowałem kiedyś. Teraz mogłoby mu się skojarzyć, mógłby sobie przypomnieć.
Czułem na sobie jego wzrok, gdy zapełniałem miseczkę płynem.
- Nie dowiedziałem się właściwie, co próbujecie zrobić – palnąłem pierwsze, co przyszło mi do głowy.
- Nie? - Nie spuszczał ze mnie wzroku. - W sumie nic dziwnego, Seulgi nie komunikuje się jak normalny człowiek... Generalnie to po prostu walczymy o prawa LGBT, co nie? Wiesz, próbuję zarejestrować naszą grupę, mamy nazwę i wszystko, ale te gnojki ciągle przesuwają terminy. A my przecież nie stanowimy zagrożenia, nie chcemy nikogo gwałcić, tylko zmusić ten cholerny kraj, żeby zaczęli traktować nas jak ludzi.
- Nas? - wyrwało mi się mimowolnie.
Jongin skrzywił się nieznacznie, chyba moja separacja nieco go uderzyła. Próbowałem nie wyglądać na zbyt przejętego.
- Nas jako grupę, nie chodziło mi konkretnie o ciebie. - Wzruszył ramionami. - Chyba już się zrobiło.
Faktycznie, w palniku powyżej dyszy pojawił się mały płomień. Odkręciłem zawór, kuchenka wydała charakterystyczny szum, ale nie pojawił się żaden ogień. Po chwili szum stał się coraz głośniejszy, doszedł do niego pisk. Złapałem Jongina za rękę i rzuciłem się do drzwi.
To była kwestia sekundy. Z zaworu strzelił metrowy płomień, niedokręcona zakrętka wyleciała z zawartością zbiornika. Jongin wrzasnął, gdy przeleciała mu tuż koło ucha, benzyna szczęśliwie jedynie rozlała się po podłodze.
- Ja pierdolę. - Oparł się o ścianę, trzymając za serce. - Pamiętaj, żebym nigdy w życiu nie prosił cię o pomoc.
Nie miałem siły tłumaczyć mu, że to nie była moja wina, tylko awaria tej podrabianej kuchenki gazowej. I że gdybym go nie odciągnął, benzyna usmażyłaby nam twarze. Pokiwałem głową.

***


Potem Jongin gdzieś wyszedł, a ja zająłem się zamienianiem swojego domniemanego pokoju w miejsce nadające się do względnego zamieszkania. Przy dużej ilości dobrej woli. Ciuchy, które Seulgi zostawiła na podłodze, od razu wyniosłem do salonu, niebezpodstawnie uważając je za obarczone klątwą.
Wieczorem okazało się, że nie mieszkam tylko z Chanyeolem. A los jest tępą kurwą, na którą zamierzałem nasłać Seulgi. W trybie natychmiastowym.
- Ty też jesteś moim współlokatorem? - jęknąłem.
Jongin podrapał się po głowie. Natknąłem się na niego na balkonie, w godzinach wyjątkowo niewizytowych. Miał na sobie spodnie od piżamy i luźny podkoszulek, chyba ten sam nosił przez cały dzień. Ale to nie było istotne, średnio interesowała mnie jego higiena.
- To chyba za duże słowo. - Zgniótł puszkę w dłoni. - Jeżeli mój kumpel kogoś bierze na noc, śpię tu na kanapie i wyżeram Chanyeolowi lodówkę.
W milczeniu zapaliłem papierosa. Teoretycznie ustanowiłem sobie limit jednego dziennie, ale tym razem naprawdę się nim nie przejmowałem. Byłem zbyt... wytrącony z równowagi.
Staliśmy w milczeniu, wpatrując się w znajdujące się pod nami miasto. Tętniło życiem, światła były zapalone dosłownie wszędzie, ktoś w oddali puszczał fajerwerki. Nigdy przedtem nie mieszkałem tak blisko centrum, preferowałem ciszę przedmieść. Byłem idiotą.
- Przyjdziesz jutro na spotkanie? - zapytał, kiedy skończyłem palić. - Zobaczyć jak to wszystko wygląda?
Zastanowiłem się. Przyjście tam będzie oznaczało większą ilość spotkań z Jonginem. I całym tym towarzystwem, z którym naprawdę wolałem nie mieć nic wspólnego. Z drugiej strony jednak to mieszkanie ponoć i tak przeżywało najazdy pojebanych działaczy, a Jongin często tu nocował. Odmowa wprost mogłaby zostać... źle przyjęta.
- Zobaczę, czy zdążę – odpowiedziałem wymijająco.
Jongin albo nie wyczuł mojego tonu, albo wziął wahanie za dobrą monetę, bo uśmiechnął się szeroko. Zmarszczki wokół jego ust pogłębiły się, w żaden sposób jednak nie odbierając mu uroku. Był podobny do siebie jako nastolatka, nie przypominał innego człowieka, ale właśnie te drobne szczegóły, te gładkie na krawędziach linie koło jego ust czy oczu zmieniały moje postrzeganie. Bo to nie był już naiwny i przejęty Jongin z moich wspomnień, to był ktoś inny. Obdarzony bagażem doświadczeń, o których nie wiedziałem, ze wspomnieniami, w których nie uczestniczyłem. Z zespołami zachowań i odruchów, którego wykształciły się później. I ja, masochistycznie i wbrew rozsądkowi, chciałem poznać tego Jongina.


***


To idiotyczne pragnienie zniknęło, gdy tylko się obudziłem. Odrzuciłem kołdrę zdecydowanym ruchem i wyskoczyłem z łóżka. Zwariowałem. Po prostu, kurwa, zwariowałem. Przez to miejsce traciłem zmysły, to na balkonie było pewnie tylko preludium. Musiałem stąd wypierdalać, uciekać daleko od widm przeszłości i ich przeklętych znajomych.
Wyciągnąłem telefon, by zadzwonić do dziewczyny, jednak zrezygnowałem przed pierwszym sygnałem. Na pewno wybiłaby mi z głowy pomysł wspólnego mieszkania, gdybym podał jej jakąś mało przekonującą argumentację. A wszystko, co w tej chwili mogłem wymyślić brzmiało nierealistycznie. Bo w końcu prawdy nie mogłem przecież powiedzieć, to uznałaby za najgorsze kłamstwo dekady. No i... wolałem jej tego nie mówić. Nigdy. Nikomu.
Chuj z planowaniem. Wystarczyło się spakować i ulotnić, reszta przyszłaby sama. Poza tym zawsze mogłem znowu napaść Chena. W zasadzie... Ciekawe, czy celowo załatwił mi to mieszkanie. Musiałem go o to zapytać. I w zależności od odpowiedzi przestrzec albo zabić, zakopać trupa i zagłodzić na śmierć.
Na palcach przemierzyłem korytarz i dotarłem do kuchni. Jeżeli już miałem wyjeżdżać, to dlaczego przedtem nie najeść się na koszt gospodarza?
Kiedy tylko zbliżyłem się do lodówki, usłyszałem przeciągły jęk boleści. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, jęk rozległ się znowu. Po chwili poszukiwań zlokalizowałem jego źródło – w przedpokoju stękał Chanyeol. Miał na sobie ciągle ubrania wierzchnie, nie zdjął nawet butów. Stał, oparty czołem o zakurzone lustro. Odchrząknąłem, nieco zdezorientowany. Co to było? Performens? Agonia? Jedno i drugie?
- Nigdy więcej – wyjęczał Chanyeol. - Nigdy więcej, nawet łyka.
Aha, kac.
- Nie przejmuj się, zawsze robi to samo. A potem znowu wychodzimy i wszystkim polewa. - Jongin ziewnął rozdzierająco.
Czym uświadomił mi, że nigdy nie widziałem, jak ziewa. Zawsze był pełny energi, hiperaktywny, rozbudzony do granic wytrzymałości. Śpiący Jongin to... było coś absolutnie nowego. Nieznana forma życia, która nagle wyewoluowała.
Kurwa, nawet dla samego siebie brzmiałem pojebanie.
- Leć do sklepu po jakiś sok pomidorowy, ja się nim zajmę. - Jongin przyciągnął Chanyeola do siebie. - S z y b k o.
Nim się zorientowałem, już w samych spodniach od dresu zbiegałem po schodach, gorączkowo usiłując przypomnieć sobie lokalizację dowolnego spożywczaka. Także to by było na tyle, jeżeli chodzi o ucieczkę.


***


Szczerze mówiąc, w ogóle nie interesowałem się polityką. Rosnąca bądź malejąca popularność poszczególnych organizacji politycznych nie miała specjalnego wpływu na moje życie. Dopóki rządzący nie był w stanie zmusić Drunken Tiger do wydania kolejnej płyty, zamierzałem ignorować ich istnienie.
Patrzenie na tych wszystkich zgromadzonych ludzi, którzy żarliwie przemawiali, agresywnie dyskutowali i zadawali setki pytań każdemu, kto tylko odważył się głośno wygłosić komentarz, było... dziwne. W życiu nie byłem na żadnym wiecu wyborczym, moi znajomi też nie przejmowali się polityką. Ogólnie niczym się nie przejmowali, między innymi dlatego się z nimi zadawałem. Nie zniósłbym kłótni światopoglądowych, były nużące.
Teoretycznie więc otoczony przez grono zaangażowanych aktywistów powinienem czuć się... wyobcowany. Albo co najmniej zdychać z dyskomfortu. Teoretycznie. Z zaskakującego, niewytłumaczalnego powodu nic takiego nie nastąpiło.
W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że ich słucham - w duchu chwalę niektórych za sposób przemawiania, po cichu wyzywam innych, przewracam oczami, słuchając jąkania pozostałych. Nie, żebym dbał o tematykę wystąpień, walka tych ludzi absolutnie mnie nie obchodziła. Po pierwsze ich problemy nie dotyczyły mnie bezpośrednio. Nie byłem gejem, w sukience latać też nie zamierzałem. Po drugie nigdy nie bawiły mnie rzeczy, które miały zerowe szanse powodzenia. A ta właśnie taką była. Władze uniwersyteckie prędzej zgodziłyby się na rejestrację klubu miłośników incydentalnego słuchania Blur. Nie, żebym się dziwił.
Wszystko skończyło się nagle, bez żadnego „idźcie w pokoju Chrystusa” czy „dziękuję za uwagę”. Ktoś skończył mówić o planach wzbogacenia sklepu jakiegoś homofoba o urocze graffiti, ktoś przedstawił szczegóły i ludzie zaczęli się rozchodzić.
Po chwili zobaczyłem już moich k o l e g ó w. Normalnie bym starał się mimo wszystko ich unikać, teraz cieszyłem się z każdej znajomej twarzy. Prawie każdej.
- I oczywiście staremu nie chciało mu się nawet ruszyć zgniłych jaj, żeby ze mną porozmawiać. - Głos Seulgi wchodził na coraz wyższe tony. - Jeong Yol już to słyszał i powtórzę to po raz kolejny: więcej nie dam się nigdzie wysyłać, ile mam się szmacić? To, że niby mam...
- Seulgi, przymknij się. - Jakaś dziewczyna zgromiła ją ciężkim spojrzeniem. Chyba miała na imię Irene, choć nie dałbym za to głowy, wiele osób zdążyło mi się przedstawić.
Zadziałało. Cała ekipa spojrzała po sobie, lekko zdezorientowana, po czym wreszcie stanęli przede mną. Wydawali się zadowoleni, chyba spotkanie poszło po ich myśli. Szczerzyli się jak dzieciaki, też odpowiedziałem uśmiechem. Nie było sensu psuć im humorów sceptyzmem. Nie teraz, kiedy byli jeszcze ciągle zdeterminowani, gotowi za wszelką cenę bronić swoich przekonań. Po prostu nie chciało mi się kłócić.
- I jak? Było tak źle? - Jongin starał się brzmieć pewnie, lecz mową ciała pokazywał coś wręcz przeciwnego. Patrzył mi prosto w oczy, ale jego ramiona były spięte, oparty na jednej stopie, kiwał się nieświadomie w przód i w tył. Zdecydowanie za łatwo się wciągał, teraz zależało mu na mojej opinii. Dziecinne. I rozczulające.
- To zależy od tego, co...
Irene, ta, która uciszyła Seulgi, przyłożyła palec do ust. Umilkłem.
- Jak chcesz cokolwiek krytykować, to może nie tutaj. Chyba że chcesz wywołać trzecią wojnę światową.
Skinąłem głową. To nie była głupia porada, jeszcze nie wszyscy wyszli. Nie chciałem, żeby drażnienie się z Jonginem przeistoczyło się w utarczkę słowną z entuzjastami malowania po prywatnej własności innych ludzi. Mógłbym zostać kolejnym celem.
- W takim razie – zwróciłem się do reszty – znacie jakiekolwiek neutralne światopoglądowo miejsce?


***


Znali.
Pokazali drogę, podzielili się informacjami o najlepszych pozycjach z menu i bez ostrzeżenia zostawili. Zostawili z Jonginem. Idąc, siadając, jedząc z nim czułem... Może nie nazwałbym tego zakłopotaniem czy niezręcznością, to była po prostu kompletna pustka w głowie. Co mówić? Co myśleć? Jak się zachowywać? Elokwencja, którą nabyłem dzięki czytaniu niemożliwej ilości książek i przebywaniu z tymi popularnymi, wygadanymi dzieciakami, ulotniła się wraz z logicznym myśleniem. Zupełnie jakbym znowu miał kilkanaście lat.
Szczęsliwie Jongin przejął pałeczkę, był jeszcze wciąż zaoferowany spotkaniem. Mówił o wiele bardziej składnie niż kiedyś, jego wiara w to, co mówi, werwa były niemal słyszalne. W pewien sposób jednak mnie to irytowało. Cała ta chęć walki była tak nieznośnie niedorzeczna, że ledwo potrafiłem ubrać to w słowa. Dlaczego to robił? Dlaczego oni wszyscy to robili? Nie lepiej skupić się na teraźniejszości zamiast nieudolnie walczyć o nierzeczywiste lepsze jutro? Okej, może zabrzmiało to nieco zbyt górnolotnie, ale pytanie samo w sobie było dobre.
- Po co to robisz? - Odłożyłem głośno czarkę z alkoholem.
Jongin zmarszczył brwi. Przerwałem mu w połowie zdania, wybijając dość znacząco z rytmu.
- Co?
- Po co to wszystko robisz? - Przechyliłem lekko głowę. - Myślisz, że wasze akcje coś dadzą? Że dewastowanie domów, nękanie władz uniwersyteckich i ulotki zmienią... cokolwiek? Że trochę spreju i krzyków uratuje świat? - Wygiąłem usta w kpiącym uśmiechu.
- Tak. - Wzruszył ramionami.
Zamknąłem usta. Oczekiwałem jakiegoś poruszenia, gniewu. Przynajmniej do tego starałem się go sprowokować. Jongin jednak w ogóle nie wydawał się przejęty – wciąż siedział w tej samej, wyluzowanej pozie, w jego oczach nie było nawet najmniejszej iskierki irytacji.
- To marnowanie czasu – ciągnąłem. Chciałem, potrzebowałem jakiejś reakcji. - To, co robicie. Równie dobrze moglibyście walczyć z pieprzonymi wiatrakami.
- Pewnie tak. - Skinął głową.
Wpatrywałem się w niego tępo, dopóki nie zaczął się śmiać. Głośno, dźwięcznie i niewymuszenie. Zaczerwieniłem się mimowolnie, musiałem naprawd idiotycznie wyglądać, skoro aż tak go to rozbawiło. Usiłowałem zamaskować zażenowanie, wracając do picia, ale wiedziałem, że to nic nie da.
Z twarzy Jongina wciąż nie schodził głupi uśmieszek.
- Z czego rżysz? - burknąłem, pierdoląc zasady dobrego wychowania. Który już to raz?
- Z ciebie, oczywiście.
Wywróciłem oczami, ale nie czułem złości. Kiedyś wyglądało to tak samo.


***


Boa z każdym moim słowem wydawała się coraz bardziej skonsternowana. Jej usta były zaciśnięte w wąską linię, oczy lekko zmrużone. Nie wiedziałem, jak powinienem reagować na coś takiego, więc po prostu opowiadałem dalej. O Jonginie, Chanyeolu, Seulgi, całej organizacji, strukturze, ich głupiej wierze w zwycięstwo.
Kiedy skończyłem, nie odzywała się przez kilkanaście sekund.
- Czy ty się nie za bardzo ekscytujesz?
Spojrzałem na nią nieco bezrozumnie. Nie wyglądała na zirytowaną, ona chyba nigdy się nie irytowała. Zawsze była tak samo spokojna, metodyczna i rozważna.
- Nie za bardzo ekscytujesz się tym wszystkim? - kontynuowała. - To ciebie przecież nie dotyczy, po co w ogóle się mieszasz? Co zrobisz, jeżeli rektor zmieni zdanie i wyrzucą... ludzi takich jak oni? Chcesz być z nimi łączony?
A, i była też mistrzynią w pozbawianiu mnie dobrego humoru.
- Dlaczego miałby to zrobić? - zirytowałem się nagle, wbrew obiegowej opinii naprawdę średnio panowałem nad emocjami. - Wszystko jest okej, oni są jak każda inna grupa studencka.
Jej brwi uniosły się tak wysoko, że niemal poczułem się głupio. Wiedziałem, co teraz o mnie myśli. Jasne, nie miałem o niczym pojęcia. Byłem tylko ledwo-nie-nastolatkiem, który bywał uroczy, ale ogólnie mało na czym się znał. Może różnica wieku była za duża, może za bardzo to przeżywałem, ale nie znosiłem jej protekcjonalności.
- Oni są... kontrowersyjni. - Aha, czyli to było dla niej synonim „pojebani”. - Powinieneś jak najszybciej się stąd wyprowadzić. Spokojnie, załatwię ci mieszkanie w tym tygodniu, o nic nie musisz się martwić.
Podniosłem się gwałtownie. Nie patrzyłem na nią, wyciągnąłem portfel, wyłożyłem pieniądze za swój posiłek i wymaszerowałem z restauracji. Nie pobiegła za mną ani nawet nie zawołała, pewnie dalej siedziała wyprostowana, sącząc powoli kawę z filiżanki. Dotąd jej stoickość mi imponowała, momentami nawet uważałem to za jakiś rodzaj wyzwania, teraz byłem tym zmęczony. Chciałem się z kimś śmiać, kłócić, opowiadać idiotyczne historie, krzyczeć. Miałem dość rozmów o kulturze, wymieniania się spostrzeżeniami i planowania. Nieustannego planowania. Boa była pod tym względem wariatką, to chyba podchodziło już pod zaburzenia. Potrzebowałem energii, jakiejś pasji, entuzjazmu. Potrzebowałem tej grupy „kontrowersyjnych” ludzi. A najbardziej z nich wszystkich potrzebowałem Jongina.


***


Jongin bawił się w telefonem większym od jego dłoni. Wyglądało to przekomicznie, mimo że przecież niedawno sam miałem taki. Cóż, hipokryzja była jedną z cnót bogów. Chciałem do niego podejść, ale wydawał się tak zaoferowany, że zrezygnowałem.
Kilka osób siedziało w mieszkaniu, rozmawiali. Bardzo żywo, warto dodać, z włączeniem nagłych okrzyków i gestykulacji. Na ich widok nie poczułem się lepiej ani gorzej, po prostu... Zobaczyłem ich. Nic więcej. Byłem idiotą, jeżeli myślałem, że spotkanie się z nimi poprawi mi humor.
Wylądowałem na balkonie. Tym razem nie było tu nikogo, zresztą o to właśnie chodziło. Nie chciałem z nikim rozmawiać. Boa mnie wkurwiła, oni też. Swoim widokiem. Wydawali się tacy... szczęsliwi. Szczęśliwi, spędzając czas razem i rozmawiając o planach podbicia całego świata czołgiem z tęczową flagą.
Idioci.
Zapaliłem papierosa. Panika minęła tamtego poranka, lecz wciąż myślałem o przeprowadzce. Nie chciałem tu dłużej zostawać, to mieszkanie chujowo na mnie działało. Jongin... i wszystkie sprawy związane z nim były zbyt skomplikowane, musiałem się od tego odciąć. Uspokoić, zrelaksować i przestać kłócić z dziewczyną.
- Zrobiłem kawę. - Jongin stanął obok mnie z kubkiem w dłoni. Kubek fosforyzował w ciemności, wieczorem zaczynało to już być całkiem nieźle widoczne.
- Nie chcę kawy – żachnąłem się, nie wyciągając fajki z zębów.
- Nie zrobiłem jej dla ciebie, tylko dla siebie. - Potrząsnął kubkiem.
Wzniosłem oczy ku niebu.
- Po chuj więc o tym mówisz?
- Zagaduję cię, żeby rozpocząć rozmowę.
- To koszmarne rozpoczęcie rozmowy, nikt nie będzie chciał z tobą mieć nic wspólnego po takich deklaracjach.
- Naprawdę? - Uniósł lewy kącik ust, przyglądając się mi z politowaniem graniczącym z rozbawieniem. - Rozmawiamy od trzydziestu sekund, a jakoś wciąż chcesz mieć coś ze mną wspólnego.
Chciałem wywrócić oczami po raz drugi, ale nawet ja miałem swoje granice bycia pretensjonalnym.
- Już nie chcę – prychnąłem.
- Dobrze, powiedzmy, że nie chcesz.
- Nie „powiedzmy”, nie chcę! - zareagowałem nieco zbyt gwałtownie.
Skinął głową.
- Powiedzmy.
Wciągnąłem i wypuściłem powietrze. Po cichu, żeby nie dać mu satysfakcji. Nie chciałem pokazywać, jak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi. To przez to napięcie, zwyczajnie potrzebowałem odpoczynku. Od nich wszystkich.
- Skoro aż tak ci zależy, to możesz tu przecież stać, nie będę ci zabraniać. - Wzruszyłem ramionami.
W jakiś idiotyczny sposób zabolało, kiedy parsknął i bez słowa wrócił do środka.


***


ZAREJESTROWALI NAS.
To znaczy właściwie ich, ja nie miałem z tym nic wspólnego. Powinienem o tym pamiętać. Na przyszłość. Teraz nie zamierzałem przejmować się konwenansami, cieszyłem się wraz z nimi. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, niemożliwym było niedzielenie radości podskakującego Chanyeola, który nie przestawał śmiać się od kilku godzin. Chuj, że zaczynało to wszystkich irytować, i tak uśmiechy nie schodziły nam z twarzy
Choć pewnie głównie dlatego, że poszliśmy do klubu. Niecieszenie się w klubie było jak niepłakanie na Królu Lwie – wzbudzało powszechne zaniepokojenie i przyczyniało się do wyeliminowania delikwenta z kręgów towarzyskich. Poza tym to nie był zwykły klub. Wylądowaliśmy w cholernym „Lesbos”, pierwszym lesbijskim barze w ogóle. W zasadzie z racji na jego target nie miałem pojęcia, co tu robimy, ale dzisiaj chyba nikt nie robił selekcji ze względu na płeć. Nikt nie robił żadnej selekcji.
Kiedyś użyłem słowa „zatłoczony” w stosunku do mieszkania Chanyeola. To, co działo się tutaj... Właściwie brakowało mi odpowiedniego określenia. Mogłem jedynie błogosławić genetykę za wzrost i firmy obuwnicze za wyższą o trzy centymetry podeszwę, inaczej z pewnością udusiłbym się w takim tłumie.
Powtarzający się, dudniący rytm rozsadzał mi czaszkę, przez kilka pierwszych minut nie mogłem przywyknąć do migających, różnokolorowych świateł. A potem wszystko zaczęło się rozjaśniać i zdałem sobie sprawę, że wylądowałem w samym środku pierdolonego karnawału. Nieustannego korowodu barw, brokatu i szczęśliwych ludzi. Choć to ostatnie wynikało głównie ze spożycia alkoholu, nie było sensu się łudzić.
Z heroicznym wysiłkiem przedostałem się do baru. Za którym stała zabiegana, chyba zestresowana taką ilością klientów Irene. Poznałem ją pomimo nowego koloru włosów - chyba różowego, nigdy nie wiedziałem, skąd w ogóle ludzie brali takie farby - i ciemnego kostiumu w panterkę, żywcem zerżniętego z kreacji którejś ze Spicetek.
W życiu zamieniliśmy góra dziesięć zdań, jednak nie powstrzymałem uśmiechu na jej widok. Ona, kiedy już zorientowała się, z kim ma do czynienia, odpowiedziała tym samym. I postawiła przede mną kilka shotów. Wyciągnąłem rękę z pieniędzmi, ale odepchnęła ją ze śmiechem. Nie nalegałem.
Wypiłem wszystko bez wahania. Odłożyłem grzecznie kieliszki, dziwnie nagle dbając o to, żeby były ułożone równo, i usiłowałem wrócić na parkiet. Po drodze jednak zgarnęła mnie Seulgi, niespodziewanie obejmując w pasie. Nie wyglądała, jakby miała zamiar dopuścić się morderstwa, więc nie oponowałem. Napotkała moje spojrzenie i zachichotała, zaczepnie przekrzywiając głowę.
- Spokojnie, to nie ma żadnego podtekstu – zapewniła. - Nie bałamucę wysokich, zadurzonych chłopczyków.
Nie miałem pojęcia, jak jest w stanie oddychać, sięgając mi zaledwie do połowy ramienia, i jeszcze gadać, ale rozsądnie nie zapytałem. Może stałe bywalczynie „Lesbos” zdążyły się już przyzwyczaić do braku tlenu.
- Zadurzonych? - spytałem z lekkim opóźnieniem.
Podniosła się na palcach, przyciągając mnie za szyję. Czułem jej ciężkie perfumy, Boa zawsze krytykowała takie zapachy, uważała je za dziwkarskie. Nie miała racji, lesbijki przecież nie były dziwkami. Chociaż może jakieś były? A co z heteroseksualnymi dziewczynami, które lubiły takie wonności? Istniały? Zaczynałem się gubić we własnych myślach.
- Wszyscy to wiedzą, kochanie. - Dziewczyna śmiała mi się do ucha. - Po prostu przestań bez przerwy się na niego gapić, ty żałosny gnojku.
Nie zdążyłem się oburzyć – ktoś gwałtownie odciągnął ją ode mnie. A raczej nie ktoś, tylko cholerny Kim Jongin. Trzymał ją za ramię, szczerząc się nieznośnie jak zwykle. W przeciwieństwie do reszty klubowiczów był ubrany względnie normalnie, w połyskującą koszulkę bez rękawów i zwykłe, ciemne spodnie. Brawo, przynajmniej on jeden mógł liczyć, że nikt go nie pobije po wyjściu z imprezy.
- Seulgi, twoja kobieta obedrze cię ze skóry za takie akcje. - Pokręcił głową.
- Zamknij się, zdradziecka cioto. – Dziewczyna była już nieźle podpita, choć mogłem się założyć, że na trzeźwo odpowiedziałaby tak samo. Albo jeszcze gorzej. - Gdybyś choć raz zwrócił uwagę na utylitaryzm preferencji twojego...
- Utylitaryzm preferencji? - parsknął Jongin. - Znowu poszło się na wykłady, kochanieńka?
- Stul pysk. – Oparła głowę na jego ramieniu. - Wszyscy stulcie pyski i powiedzcie mi, gdzie jest cholerna Irene. Muszę...
Nie usłyszałem, co musi zrobić, bowiem Chanyeol pojawił się znikąd i równie niespodziewanie wziął dziewczynę na barana. Przynajmniej zakładałem, że to Chanyeol, ledwo widziałem jego twarz spod pióropusza, którego na pewno nie miał na głowię, gdy wchodziliśmy do lokalu. Nie zdążyłem go nawet pozdrowić, bo tylko podrzucił Seulgi i pobiegł w przeciwną stronę. Zniknęli mi z pola widzenia gdzieś pomiędzy postumentami z tańczącymi drag queen.
Przeniosłem wzrok na ciągle rozbawionego Jongina i uśmiechnąłem się nieśmiało, bo w co w końcu innego mogłem zrobić? Tańczyć? Uciec? Wypić więcej? To ostatnie brzmiało całkiem kusząco.
Kiedy jednak się odwróciłem, natychmiast przyciągnął mnie do siebie za biodra. Momentalnie zesztywniałem. To był Jongin, to był pieprzony Jongin, nie mogłem...
- Ile razy muszę powtarzać, że nie gryzę? - Poczułem jego ciepły oddech na uchu.
Wzruszyłem ramionami. Niemal nonszalancko, mógł się nie zorientować, jak jestem spięty. Bezsensownie. Śmiał się, powinienem podejść do tego tak samo. Nie panikować. Przede wszystkim nie panikować.
Zacząłem kiwać się w rytm „Let me be your fantasy”; minęła chwila, nim Jongin się dostosował. Jego brak inicjatywy był dość stresujący, nigdy przedtem nie tańczyłem z facetem i nie miałem pojęcia, jak należało to robić. Z dziewczynami wszystko było proste – wystarczyło się w miarę płynnie ruszać, obejmować i całować. Ręce Jongina, które przesunęły się po moich żebrach, dały mi do zrozumienia, że w zasadzie taniec zawsze wygląda tak samo. Ten po pijaku, rzecz jasna.
Dorothy Fearon wchodziła w coraz wyższe rejestry, odchyliłem do tyłu głowę. Krew pulsowała mi żyłach, oddech przyspieszał. Co było w tej cholernej lesbijskiej wódce? Nigdy nie uważałem swojej głowy za słabą, teraz nie byłem tego już taki pewien. Pięć shotów wódki nie tłumaczyło, dlaczego wszystko wydawało mi się migotać, dlaczego jedyne, co czułem to zdrętwiały język i dotyk, tylko dotyk.
Baby D odpadło, na głośniki wkroczyła Grace. Niemal nie wyczułem zmiany tempa, Jongin za to od razu zharmonizował z nim ruch bioder. Wygiąłem się do tyłu, by dotknąć dłońmi jego ramion. Złapał je w powietrzu i od razu splótł nasze palce. Znowu do mnie przylgnął, jego klatka piersiowa dotykała moich pleców. Gdy puścił jedną z moich dłoni, mocniej zacisnąłem palce na tej, którą wciąż mnie trzymał. Chciał sobie pójść? Dlaczego? Roześmiał się, strumień powietrza łaskotał mi włosy na karku. Wcale nie chciał iść, po prostu potrzebował wolnej dłoni, by wsadzić mi ją pod koszulkę. Oblizałem usta. Tyle mogłem zaakceptować.
Jakiś znajomy, chyba znajomy, nie kojarzyłem go specjalnie, podał mi kieliszek, inny rzucił butelkę. Działanie alkoholu, na moment osłabione, powróciło ze zdwojoną siłą.
Tańczyliśmy w milczeniu, nie wykonując żadnych skomplikowanych ruchów. Po prostu kiwaliśmy się w rytm muzyki, dłoń Jongina przesuwała materiał mojego ubrania, moje palce zaciskały się na jego. Co jakiś czas czułem, jak Jongin uśmiecha mi się w szyję, wtedy też się śmiałem. Jeżeli tak miało wyglądać tańczenie z facetami, byłem gotów zrezygnować z dziewczyn.
Klubowa muzyka została brutalnie zastąpiona Madonną. Cały parkiet zamarł, zdezorientowany, by wpaść w euforię, aplauz przypominał ryk wodospadu. A potem wszyscy gwałtownie umilkli, bo to nie była zwykła Madonna, to było cholerne „Justify My Love”. Chciałem się roześmiać, prawie mi się udało, lecz wtedy usta Jongina przesunęły się po mojej żuchwie.
Trzeźwy wybuchnąłbym śmiechem. Trzeźwy zakpiłbym z połączenia pierdolonego „Justify My Love” z całowaniem mnie. Trzeźwy w ogóle nie dałbym się całować.
Ale nie byłem trzeźwy.
Przesuwałem dłońmi po odkrytych ramionach Jongina, dociskając do niego biodra. Nie miałem pojęcia, jak doszło do tej zmiany pozycji, dlaczego już nie tańczyliśmy, on chyba też nie. I żaden z nas o to nie dbał. Całowaliśmy się niedbale i mocno, kompletnie nie zważaliśmy na zęby. Jęknąłem, gdy wbił mi paznokcie w plecy.
- Jesteś totalnie najebany, Sehun – syknął mi do ucha, gdy odsunęliśmy się od siebie.
Jego oczy błyszczały, lecz wśród tylu świateł można było to przegapić, lakier spełnił swoje zadanie – włosy wciąż stały dokładnie pod tym samym kątem, jak powinnny. Tylko jego usta zdradzały, co przed chwilą się stało. Jego usta... Kurwa.
- Wcale nie – zaprzeczyłem słabo.
Jongin roześmiał się cicho, obejmując mnie w pasie.
- Nie kłam.
Nie podobało mi się to. Nie kłamałem, poza tym wcale nie miałem ochoty przestawać go całować. Przynajmniej mój umysł, a raczej to, co z niego pozostało, nie miał. Za ciało nie mogłem ręczyć, w ogóle nad nim nie panowałem. Na swoje nieszczęście. Nie mogłem nic zrobić, gdy powoli zacząłem spadać w nieskończoną, bezdenną ciemność. Dzięki Bogu, Jongin mnie nie puścił.


***


Obudziłem się w obcym samochodzie. Na zewnątrz było ciemno, noc nie planowała się jeszcze kończyć. Nie bolała mnie głowa ani nie czułem pragnienia, więc prawdopodobnie wciąż byłem pijany. Chociaż było to za mocne słowo – obraz prawie nie zamazywał mi się przed oczami, szumienie w głowie nie irytowało, było przyjemne. Inaczej mówiąc, byłem wstawiony.
Wyszedłem z auta i na chwilę moje myśli straciły wątek. Byłem na jebanej plaży. Nad cholernym jeziorem, gdzieś na obrzeżach miasta, wnioskując po światłach w oddali. Co ja tu, kurwa, robiłem? Nigdy nie chciałem być Robinsonem Crusoe.
- Tutaj, śpiąca królewno! - zawołał znajomy głos.
Oprócz mnie na plaży było kilkanaście osób, nie czekał mnie los samotnego rozbitka. Cóż, będziemy mogli się przynajmniej zjadać nawzajem, nic straconego.
Wszyscy siedzieli przy ognisku, z plastikowymi kubkami i talerzykami w dłoniach. Ktoś gryzł kiełbasę, ktoś narzekał na brak podstawowej higieny. Nic specjalnego, standardowe nielegalne ognisko w środku lasu.
Ruszyłem w ich stronę, bardzo pilnując, by przypadkiem się nie wywrócić. Nie chciałbym, żeby się śmiali. Szczególnie nie Jongin, który i tak nie krył uśmiechu. Pierdolony cham.
Ominąłem go i usiadłem obok Chanyeola. Nie miał już pióropusza na głowie ani Seulgi na ramionach, jednak wciąż wyglądał na tak samo zadowolonego. Miałem już dość tego cholernego entuzjazmu, którym tryskał. Nie mogłem się doczekać poranka. I kaca. Tego jednego momentu, w którym Chanyeol był tak zrozpaczony jak normalni śmiertelnicy przez całe życie.
- O czym rozmawiacie? - zapytałem go cicho, nie chcąc przerywać dyskusji.
- O coming outach. - Wsadził mi do ręki butelkę. Może nie znałem się specjalnie na alkoholach, lecz potrafiłem rozpoznać tanie wino. Bardzo tanie wino. - Przed rodzicami w sensie. Ciężki temat, co nie?
Na taki wyglądał. Atmosfera może nie przypominała pogrzebowej, jednak z pewnością nie zachęcała do skakania z radości. Szczerze mówiąc, po raz pierwszy w życiu widziałem tych ludzi smutnych. Nie wściekłych, nie rozgoryczonych, ale po prostu nieszczęśliwych. Nawet w uśmiechu Chanyeola kryła się teraz jakaś sztuczność.
- W zasadzie co miałbym im niby powiedzieć? - ciągnął Junmyeon, jeden z gości, którzy w klubie tańczyli na platformach. - Że co jakiś czas lubię chodzić w sukienkach i na obcasach? Matka padłaby na zawał.
Seulgi skinęła głową.
- U mnie tak samo. Ni chuja po prostu.
- Moi raczej wiedzą. - Jongin przeciągnął się głośno. - Tylko nic nie mówią, bo jakby to powiedzieli, to mogłoby się stać prawdą.
- Ja po prostu czekam, aż wreszcie umrą – przyznał Chanyeol z przerażającą szczerością.
Nikt go nie potępił, nikt się nie zdziwił. Ja też nie. Pokiwałem głową.
- A ty? - Jakaś laska, której imienia nie przypomniałbym sobie na trzeźwo, a co dopiero teraz, wskazała mnie kiełbaską. - Powiedziałeś im?
Przełknąłem ślinę. Nie powiedziałem, bo i nie było czego mówić. Nie musiałem się outować, miałem dziewczynę i byłem heteroseksualny. To z Jonginem... to mogłem odesłać daleko, na jakieś śmietnisko pamięci. Nie miało znaczenia.
- Domyślili się tak jakby – wyszło z moich ust bez pytania o pozwolenie. - Kiedyś. Teraz nie... nie wracamy do tematu.
Nie drążyli, wrócili do rozmowy. Ja skupiłem się na piciu, przeklinając swój idiotyzm. Dopóki nie zauważyłem badawczego spojrzenia Jongina. Pochyliłem się nad puszką, bojąc się podnosić na niego wzrok. O kurwa, co ja tu właściwie odpierdalałem? Jeżeli on teraz sobie przypomniał...
Nie mogłem wrócić, nie miałem nawet pojęcia, gdzie jesteśmy. Robiłem więc wszystko, by nie wzbudzać niepotrzebnego zainteresowania. Rozmawiałem, jadłem, śmiałem się. Niemal nie piłem, lecz stan upojenia alkoholowego wciąż nie chciał przejść do przeszłości.
Zaczęło świtać. Byłem wstawiony na tyle, by nurkować w jeziorze. Byłem jednocześnie na tyle racjonalny, by zdawać sobie sprawę, że przedtem muszę wytrzeźwieć. O słodki rozsądku, gdzie byłeś, kiedy lizałem się z pieprzonym Jonginem?
Burknąłem cicho, że potrzebuję spaceru. Skwitowali to jedynie śmiechem. Nie wiedziałem, z czego były zrobione ich głowy, ale na pewno nie należeliśmy do tego samego gatunku. Pili całą noc, po klubie nawet prowadzili auta. Jeśli robili tak co imprezę, naśmiewania się z kaca Chanyeola było skurwysyństwem. Ja po takiej ilości alkoholu wylądowałbym na cmentarzu.
Woda przedostała się do wnętrza moich butów. Nie odsunąłem się. Jasne, nie było to morze, ale z pewnością stanowiło miłą namiastkę. Przydałoby się zapytać, jak tutaj dojechać. A potem przyjechać tu i popełnić samobójstwo. Tak na wszelki wypadek. Żeby już nigdy nie popełnić takiej serii idiotycznych pomyłek jak dzisiaj.
Klepnięcie w ramię. Nawet nie musiałem się upewniać.
- Potrzymam ci włosy, jak będziesz rzygać. - Jongin był mistrzem pocieszania.
I jednym z powodów, przez które chciałem się zabić.
- Sehun! - Odwróciłem się, słysząc wrzask Seulgi. Dziewczyna pomachała mi znad ogniska, właściwie odszedłem już całkiem daleko. - Sehun, bawcie się dobrze, ale jak złamiesz Jonginowi serce, to zrobię kolczyki z twoich jąder!
Przeniosłem wzrok na chłopaka, który już się tak nie szczerzył.
- O subtelności, twe imię nie jest Seulgi – wymamrotał
Byłem podpity, a i tak czułem się niezręcznie. Tylko kobiety potrafiły doprowadzić do czegoś takiego.
- Więc mam ci nie łamać serca? - zapytałem z niewytłumaczalnym rozbawieniem.
Wzruszył ramionami.
- Ona za dużo sobie wyobraża.
- Co?
Przebiegł dłonią po włosach, które wciąż dzielnie się trzymały. Byłem pewien podziwu dla jego lakieru.
- Akurat swojego serca nie lubię łamać.
Brzmiało to jak wytłumaczenie, ale chyba byłem na to za głupi.
- Co?
Upadłem z nim plecami na ziemię i po chwili on już nie był obok mnie, tylko na mnie, nasze usta stykały się. To też nie było najlepsze wyjaśnienie, ale przynajmniej było szybkie. I zrozumiałe.
Całowaliśmy się bez zbędnych przerw na oddychanie. Jego wargi były spierzchnięte, to była chyba moja robota. Świadomość tego była w jakiś sposób elektryzująca; miałem wrażenie, że kopnął mnie prąd, dreszcz biegł w górę kręgosłupa.
Kiedy skończyliśmy, obaj dyszeliśmy ciężko. Jongin wyglądał, jakby właśnie ukończył maraton, jego zaczerwieniona twarz i rozszerzone źrenice doskonale do tego pasowały. Ja za to prawdopodobnie wyglądałem jak ofiara jebanej różyczki, moja skóra zawsze była przeciwko mnie.
Piasek był absolutnie wszędzie, czułem go nawet w butach, jednak nie protestowałem, ani myślałem się podnosić. Oddech Jongina owiewał moje usta, pachniał jak czysta wódka.
- Właściwie to zabawne. - Jongin pocałował mnie jeszcze raz, tym razem lekko i delikatnie.
- Zabawne? - powtórzyłem bezmyślnie.
Zsunął się ze mnie i podniósł bez ociągania. Też usiadłem. Jakimś cudem rozwiązała mi się sznurówka, więc zacząłem z nią walczyć. Wolałem nie ryzykować śmierci przez potknięcie.
- Zabawne – parsknął krótko. - Zabawne, że czekałem na to właściwie sześć lat, a tak szybko poszło.
Powoli podniosłem na niego wzrok. Już się nie uśmiechał.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Ucieknijmy (jeszcze jesteśmy młodzi) 1/3


Pairing: SeKai (EXO)
Tematyka (dla całej serii): mjełości młodych gniewnych, spotkania po latach, walka o prawa LGBT, trochę niezdrowego fanatyzmu i zdrowej obojętności
Ostrzeżenia: przekleństwa, homofobia otoczenia, Sehun jest głupi
Zaplecze historyczne (jak to poważnie brzmi, borze szumiący): jak prawie wszyscy wiedzą w Korei dalej jest dość duży problem z homofobią, w latach 90 było jeszcze lepiej. aczkolwiek właśnie wtedy powstawały wszystkie organizacje działające na rzecz mniejszości i właśnie to będzie stanowiło tło całego opowiadania. amen, koniec zanudzania.



Wakacje, 1991

Tamtego wieczora znalazłem się w piekle.
W sensie niedosłownym, choć niemniej dramatycznym. Termometr wahał się pomiędzy koszmarem a gotowaniem białka, ledwie dało się oddychać. Nikt normalny nie wysuwał nawet nosa spoza wypełnionych wentylatorami domów. Nikt, poza nami.
Byliśmy zwykłą paczką znajomych, normalną grupą chłopaków. Nie mieliśmy żadnej specjalnej nazwy, w końcu nie chcieliśmy być gangsterami. Kojarzyli nas głównie po Kyungsoo, któremu powierzchowność bardzo niskiego dzieciaka nie przeszkadzała we wdawaniu się z każdą możliwą bójkę, oraz Baekhyunie. A konkretniej po tym, że jego rodzice dorobili się niewyobrażalnej kasy i opłacało się z nim trzymać. Reszta składała się z mniej bądź bardziej bezimiennych facetów, którzy wyczuli dobry moment na przyłączenie się do paczki. Byłem jednym z nich.
W zasadzie jednak nieco różniłem się od pozostałych. Nie w wydumany, typowy dla wierzących we własną oryginalność nastolatków sposób, tylko naprawdę. Właściwie nie miałem pojęcia, dlaczego w ogóle się ze mną zadają. Ani ja z nimi. Nie kwestionowałem łączących nas więzów, zwyczajnie większość z nich opierała się na piciu i uciekaniu od obowiązków. Zwykle sprowadzało się to do grupowych wagarów. Ja natomiast miałem słabą głowę, starałem się nie wybijać przed szereg i przed wakacjami odebrałem stypendium za niezwykłe wyniki w nauce. Nie mieliśmy zupełnie nic wspólnego. Oni chyba również nie wiedzili, jakim cudem się przyjaźnimy. Ale nikt o tym nie mówił. Cóż, może każda grupa potrzebowała kogoś takiego.
Kolejny normalny dzień wakacji. W planach mieliśmy zgarnięcie jakiegoś gościa, pójście z nim gdziekolwiek i zmarnowanie całego wieczoru. Choć raczej nie na piciu, Kyungsoo musiał wcześniej wracać do domu.
Nie przejmowałem się celem, po prostu podążałem za grupą. Chłopak, który miał do nas dołączyć, był jakimś bliższym znajomym Kyungsoo. Nikt więc nawet nie ośmielił się kwestionować jego uczestnictwa w spotkaniu, mimo że musieliśmy dla niego zapierdalać przez pół miasta. W ukropie. Pot spływał nam po karkach, plecach, czołach. Jedynie Kyungsoo jakoś się trzymał, lecz on zawsze wydawał się odporny na warunki pogodowe. Gdyby zobaczył nas jakiś amerykański rysownik, z pewnością zainspirowany naszym widokiem stworzyłby komiks o marszu zombie, arcydzieło gatunku.
Chłopak siedział na krawężniku obok McDonalda , skryty w cieniu drzew. Jeżeli przed chwilą cała grupa ledwo tłumiła pretensje za przejście takiego kawałka, teraz nie było po tym śladu. Nowy był po prostu... po prostu cool. Wbrew temu, co powtarzał zafiksowany na punkcie makaronizmów nauczyciel koreańskiego, tylko to słowo było w stanie oddać moje odczucia. Chłopak miał farbowane czerwone włosy, doskonale prezentujące się w zestawieniu z jego ciemną skórą, strój godny surfera ze Słonecznego Patrolu i deskorolkę. Nawet na siedząco nie ściągał z niej nóg. Słowem – popisywał się. Atencyjnie próbował zaszpanować, dokładnie tak określił to przedtem Kyungsoo.
Nikomu to nie przeszkadzało. Moi przyjaciele gapili się z błyszczącymi oczami na jego kolorowe włosy, deskorolkę, niego samego, a mnie to zwyczajnie nie obchodziło.
Chłopak przywitał się z Kyungsoo, potem rzucił parę zabawnych uwag – tak przynajmniej wywnioskowałem po śmiechu reszty – i podniósł się z miejsca. Oczywiście podjechał do nas na deskorolce.
- Czyli dzisiaj skatepark, a jutro plaża? - zapytał. Nawet jego głos brzmiał wyluzowanie, choć mówił zdecydowanie za cicho.
Nie słyszałem przedtem o niczym takim, ale wszyscy pokiwali głowami.
- Tylko na plażę gdzieś popołudnu, nie możemy przegapić naszego Sehuna w akcji – parsknął Baekhyun, wskazując mnie palcem.
Nowy po raz pierwszy spojrzał bezpośrednio na mnie. Uśmiechnął się półgębkiem, lecz nie było w tym złośliwości, raczej zaciekawienie. Mimo to odwróciłem wzrok, debilnie zażenowany. Naprawdę mogli sobie darować.
Pomimo kpin przyjaciół nie uważałem swojej roboty za coś wstydliwego. Każdy sposób wakacyjnego dorabiania był dobry, poza tym... Lubiłem być ratownikiem. W zamian za siedzenie na plaży dostawałem całkiem niezłe pieniądze, płacili o niebo lepiej niż w sklepach. No i jasne, oddelegowano mnie na jakieś zapomniane rewiry, bo byłem tylko dzieciakiem, ale... Czasami coś się działo. Czułem zajebistą satysfakcję za każdym razem, kiedy wylegiwanie się na piasku w przeciągu jednej chwili zmieniało się w interwencję. Szczerze mówiąc, byłem wtedy zwyczajnie dumny. Ale nie mogłem tego powiedzieć tej wiecznie kwestionującej, sztucznie zdystansowanej bandzie.
Nikt szczęsliwie nie drążył tematu, więc po wypaleniu kilku papierosów wróciliśmy do włóczenia się. Tym razem w cieniu i jak najbliżej zbiorników wodnych. Nowy jechał obok na deskorolce, rozmawiał swobodnie ze wszystkimi.
Odwiedziliśmy parę domów, chłopaki wzięli sprzęt. Nawet ja pożyczyłem od Kyungsoo stary BMX jego brata – nie umiałem i nie chciałem na tym jeździć, ale przyjście na skatepark bez żadnego sprzętu równało się byciu ciotą. A to była ostatnia rzecz, której pragnąłem.
W trakcie jazdy pojąłem, jak bardzo nie potrafię tego obsługiwać. Może nie lądowałem raz po raz twarzą na betonie, ale co podjazd drżałem o swoje życie. Całkiem słusznie. Po godzinie miałem na ciele więcej siniaków niż pieprzyków.
Nowy też okazał się nie być takim mistrzem, na jakiego usiłował pozować. Z dziwną satysfakcją obserwowałem każdy jego upadek. Przynajmniej dopóki nie zdałem sobie sprawy, że nikt poza mną tego nie zauważa i nie piętnuje. Chłopak nawet wywracał się z jakimś dziwnym tanecznym wdziękiem, a potem podniosił się ze śmiechem. Reszta śmiała się z nim, nie z niego.
To było frustrujące.
Zrezygnowałem z jeżdżenia równo po kolejnej godzinie, wręcz odliczałem czas. Miałem dość. Byłem zgrzany i zmęczony, mimo że temperatura gwałtownie spadła. Chciałem tylko napić się czegokolwiek, wyłożyć na trawie i zdechnąć.
Stanąłem przed automatami, próbując zrealizować przynajmniej pierwszą część planu. Ilość pieniędzy w moich kieszeniach zdecydowanie temu nie sprzyjała. Gorączkowo szukałem drobniaków, marząc o cudzie, w którym automat wydawałby picie za ładny uśmiech i czyste zęby. Maszyna pozostała jednak nieubłagana. Dopóki ktoś nie dorzucił brakującej reszty.
- Teraz zacznij się modlić, żeby nie połknął, bo więcej nie mam. - Nowy wyszczerzył się szeroko.
Odpowiedziałem zdawkowym uśmiechem, bardziej zmieszany niż wdzięczny. Wybrałem względnie neutralny światopoglądowo napój, wyciągnąłem i od razu podałem chłopakowi.
- Masz prawo do 40% - oznajmiłem.
- Super. Gdybym tylko jeszcze wiedział, ile to jest. - Pociągnął łyk.
- Puszka ma 200 mililitrów, więc skoro 10% wynosi 20, to logcznie 40%...
Przerwał mi parsknięciem.
- To był żart.
Zamrugrałem, wybity z rytmu. Żart. Żart, jasne. Już drugi raz tego dnia poczułem się jak kompletny idiota.
- Jestem Jongin – nie dał mi sformułować odpowiedzi.
- Sehun. - Uścisnąłem jego dłoń.
- Wiem, panie ratowniku.
Znowu się zaczerwieniłem. Jongin roześmiał się dźwięcznie i wrócił do reszty, zostawiając mnie z pragnieniem rozjebania głowy o pobliską ścianę.


***


Byłem na plaży od rana. Musiałem zajmować się dzieciakami z wycieczek, małymi wrzeszczącymi stworzeniami, które jednocześnie przedstawiały szeroki wachlarz patologicznych zachowaniach. Ale nie zamierzałem ich upominać, w końcu nie byłem wychowawcą. Dbałem tylko o to, żeby się nie potopiły. W feworze chlapnięć, krzyków i rzutów ręcznikami całkowicie zapomniałem o „odwiedzinach” paczki.
Kiedy jednak wreszcie się pojawili, nie pozwolili mi zaniedbać się nawet na moment.
- Tonę! - wołał zanurzony po kolana Kyungsoo, teatralnie wymachując rękami. - Gdzie mój ratownik na białym koniu, kiedy go potrzeba?
Całe towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Nie dziwiłem się, sam pewnie reagowałbym tak samo. Niestety, w obecnej sytuacji skupiałem się tylko na dziękowaniu ludzkości za niską frekwencję na plaży – w zasięgu wrzasków Kyungsoo znajdowało się góra kilkadziesiąt osób. I wszystkie wydawały się mieć na tyle rozwinięte poczucie humoru, by nie dzwonić do zarządu ze skargami na ratownika.
Próbowałem ich ignorować, jednak nie w na tyle ostentacyjny sposób, by zapragnęli mi się odpłacić. Śmiałem się z głośnych żartów, które rzucali w moją stronę, lecz w ogóle na nich nie patrzyłem. Przynajmniej do momentu, kiedy nie usłyszałem syku otwieranego piwa.
- Chłopaki – podszedłem do nich – nie tutaj, wywalą mnie z roboty.
Wzruszyli ramionami. Nigdy nie brali moich ostrzeżeń na poważnie, czemu teraz miałoby być inaczej?
- Usiądź lepiej z nami. - Baekhyun poklepał miejsce obok siebie.
- Mówię poważnie – olałem go.
Kyungsoo wywrócił oczami, parę osób kazało mi się wyluzować. Przebiegłem wzrokiem po okolicy – otwarcie pijący nastolatkowie zaczęli wzbudzać zainteresowanie.
- Jak nie wyrzucicie tego piwa, to was będę musiał zgłosić – oznajmiłem chłodnym, rzeczowym tonem.
Baekhyun uniósł brwi. Grożenie policją może było ciosem poniżej pasa, lecz nie miałem innego wyboru.
- Jasne, mięczaku – sarknął Kyungsoo i pierwszy ruszył ku wyjściu z plaży.
Cała paczka podążyła za nim, kurwiąc pod nosem na moje sztywniactwo. Wiedziałem, że nie chcieli, żebym stracił pracę, pewnie zrobili to tylko by mnie rozdrażnić, ale... Puściły mi nerwy. Miałem dość takich sytuacji. Odwalali takie akcje zdecydowanie za często, parę interwencji powinno przemówić im do rozumu. Co nie zmieniało faktu, że potraktowałem ich zbyt obcesowo. Teraz jednak nie miałem ani siły, ani chęci, by cokolwiek odkręcać.
Opadłem na piasek, niemal dokładnie na miejscu, które przed chwilą wskazywał mi Baekhyun. Może faktycznie przesadzałem? Zamiast jednak bawić się w surową samoocenę, wgapiłem się w wodę przede mną.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego twierdzi się, iż morze uspokaja. Łagodzi obyczaje, skłania do refleksji, przywodzi wspomnienia. Wpatrywałem się w fale i chuja nie potrafiłem tego dostrzec. Wciąż byłem wściekły. Co prawda, pojawiły się wyrzuty sumienia, lecz w gruncie rzeczy tylko potęgowały złość. Porwisty, północny wiatr również nie niósł ze sobą żadnego potrzebnego do uspokojenia ciepła. Słyszałem, jak coraz większe masy ludzkie opuszczają plażę w ucieczce przed zimnem. Sam nie mogłem tego zrobić. I to też dodatkowo mnie wkurwiało.
W pierwszym odruchu prawie uderzyłem człowieka, który przysiadł obok.
- Serio powinieneś wyluzować. - Jongin uniósł ręce.
Odetchnąłem głęboko. Wydawało mi się, że poszedł z innymi, więc co tutaj, do jasnej cholery, robił? Sądząc po przewieszonym przez ramię ręczniku i nierównym oddechu, musiał zmienić zdanie w ostatniej chwili.
- Masz wybadać, czy dalej jestem wkurwiony? - parsknąłem bez wesołości.
- Może.
Milczeliśmy przez chwilę. A potem Jongin sięgnął do swojego plecaka i bez zastanowienia wyjął butelkę piwa. Otworzył ją zębami, zanim zdążyłem zareagować.
Na chwilę zamarłem, wpatrując się w niego bezmyślnie. Wreszcie jedynie parsknąłem. Chyba nie potrafiłem na nowo przywołać tamtej wściekłości.
- Naprawdę? - wycedziłem.
Jongin uśmiechnął się od ucha do ucha. Nie wyglądał, jakby był w pełni świadomy swojego czynu. Może nawet należałby mu się z tego tytułu mniejszy wyrok. Jedynie dekapitacja, bez uprzednich tortur.
- Teraz ty możesz wypić 40%. - Rzucił mi butelkę.
Złapałem ją niepewnie, obracając w dłoni. Gdy miało się już piwo w rękach, grzechem byłoby je upuścić. Co nie sprawiało, że nie zamierzałem go wyrzucić. Bo zamierzałem. Usiłowałem się podnieść, lecz Jongin błyskawicznie pochwycił kołnierz mojej kamizelki ratownika. Straciłem równowagę.
Chwilę później leżałem krzyżem na piasku. Z pewnością czułbym się jak składający śluby kleryk, gdyby nie piwo rozlewające się powoli wzdłuż mojego uda. Przeszkadzał też odrobinę dziki śmiech Jongina, zachęcający do jak najszybszego wprowadzenia w życie planu uduszenia go.
Plan został skazany na niepowodzenie, kiedy potknąłem się i upadłem po raz drugi. Tym razem podniosłem się powoli, ze wszystkich sił starając się nie podążyć w ślady Jezusa na Drodze Krzyżowej.
- Wylałeś piwo – zauważył jakże spostrzegawczo Jongin.
Drań nawet nie próbował ukryć, że przed chwilą popłakał się ze śmiechu. Łzy wciąż czaiły się w kącikach jego oczu, z ust nie zniknął uśmieszek.
Nie skomentowałem. Otrzepałem ubranie, przetarłem dłonią mokre od piwa udo i bez ostrzeżenia złapałem siedzącego Jongina za nogę. W przeciągu sekundy rozbawienie w jego oczach zamieniło się w zaskoczenie, a wreszcie w strach, gdy zorientował się, dokąd go ciągnę.
A ponoć koreańskie morze wcale nie jest najpiękniejsze na świecie.
Jongin najpierw nie ruszał się, obdarzając mnie pełnym politowania wzrokiem. Im bliżej jednak byliśmy celu, tym bardziej darł się, wyrywał i kopał. Nie ustąpiłem. Mógł być silniejszy, bardziej wysportowany i zwinniejszy, jednak miałem już za duże doświadczenie we wciąganiu do wody. Przede wszystkim należało odpowiednio chwycić, reszta działa się sama.
Pierwsza fala rozpryskała się tuż przed nim. Odchylił nogi, byleby tylko uniknąć zmoczenia. Ach, jakże naiwna była jego nieznajomość nieuchronności losu. Druga fala zachlapała go całego, tę jednak przyjął z minimalną godnością. Woda była zimna, ledwo przekonałem sam siebie, że naprawdę aż tak zależy mi na cierpieniu tego gnojka. Ruszyłem w głąb morza, by zmusić Jongina do kompletnego zanurzenia się. Jeżeli istniała zemsta doskonała, to właśnie ją wymierzałem.
Puściłem jego nogę – jedyną częścią ciała, która w tym momencie wystawała znad wody. Tak właśnie powinno to wyglądać: on, pokonany, spoczywający wśród wodorostów i ja, tryumfator, stojący dumnie niczym...
Do czasu.
Wciągnął mnie pod wodę tak nagle, że nie zdążyłem zaczerpnąc powietrza. Pierwsza myśl brzmiała: zimno. Druga i trzecia też. Umysł podsyłał mi wspaniałą wizję ucieczki na plażę, jednak ręka Jongina zaciskająca się na moim nadgarstku skutecznie to utrudniała. Szarpnąłem się. Zero efektu. Ponownie. Ten sam wynik.
Jongin zbliżył się, nasze twarze znajdowały się dokładnie przeciwko siebie. Musiałem mieć idiotyczną minę, bo na mój widok z jego ust uciekły miliony bąbelków. Rzuciłem się na niego, wydając bojowy okrzyk – kompletnie niesłyszalny pod wodą i zabierający mi tylko resztki zapasów tlenu, lecz wciąż zagrzewający do walki. Nie wymierzyłem, zderzyliśmy się. Szczęka uderzyła o szczękę, staliśmy się jedną wielką plątaniną kończyn, a na swoich ustach poczułem...
Gwałtownie odbiłem się stopami od dna, wyskoczyłem na powierzchnię. Ociekający wodą musiałem wyglądać jak szczur uciekający z otwartego kanału. Wymachując na wszystkie strony rękami i nogami, dotarłem na ląd.
Szczęśliwie nie było wielu świadków mojej sromotnej porażki, plaża wyludniła się jeszcze bardziej. Mało osób miało więc okazję zobaczyć, jak z wody wychodzi Jongin. Ja tego nie przegapiłem.
Mogłem patrzeć, jak przeciąga się, jak delikatnie zaznaczone mięśnie jego klatki piersiowej napinają się, jak na wskroś kiczowate światło zachodzącego słońca podkreśla zawiadiackie promyki w jego oczach, jak odrzuca płomiennie czerwone włosy wystudiowanym gestem. Jego ruchy wyglądały bardzo teatralnie, pewnie to ćwiczył. Nie było w tym nic złego, wszyscy sprawdzali swoje pozy przed lustrem i dopasowywali do tych uznawanych za najbardziej pociągające. Robili wszystko, dosłownie wszystko, żeby tylko zaimponować dziewczynom. Jonginowi pewnie też na tym zależało.
Tylko że ja nie byłem dziewczyną.
Odwróciłem wzrok jak spłoszony prawiczek, przyłapany przez matkę na onanizowaniu się do Pameli Anderson. Gorzej, że nawet cholerna Pamela wydawała mi się mniej... Mniej jaka?
- Jesteś mi winien piwo, sir Ratowniku – rzucił, wycierając włosy z ręcznik.
- Teraz pracuję.
- Kiedy ci je dawałem, jakoś to nie było problemem.
Nie mogłem zaprzeczyć, więc wzruszyłem ramionami.
- O której kończysz? - nie dał się zbyć.
- Gdzieś za godzinę.
- Poczekam.


***


Tak się zaczęło.
Jongin każdego wieczoru czekał na mnie przed wyjściem na deptak. Za pierwszym razem było to względnie zrozumiałem – wisiałem mu alkohol, drugi i trzeci usprawiedliwił nadmiarem czasu, a potem... Po prostu przestałem go pytać. Nieważne było, dlaczego właściwie przychodził. Liczyło się, że to robił.
Chuja, tak naprawdę cały czas próbowałem zrozumieć jego motywy. Był głośnym, otwartym gościem, którego centrum życia stanowiła jazda na pieprzonej deskorolce. Dlaczego w ogóle się ze mną zadawał? O ile w przypadku mojej paczki to pytanie aż tak mnie nie dręczyło, tu stanowiło palącą kwestię. Dlaczego wybierał czekanie na mnie nad spotykanie się z innymi? Kiedy zrezygnował z wyjazdu z chłopakami, nie wytrzymałem. Był tu nowy, nie powinien odmawiać tak łatwo. Nie chciał się zintegrować? Niby powiedział, że mieszka gdzieś indziej, że jest tu tylko u dziadków na wakacjach, lecz nie zachowywał się jak ktoś, kto w ogóle nie przejmuje się opinią grupy. Zresztą pozostawał jeszcze Kyungsoo, z którym ponoć się przyjaźnił. Z nim też nie chciał spędzać czasu?
Zapytałem o to.
- Jesteś ciekawszy od nich razem wziętych. - Wzruszył ramionami. - Nawet kiedy tylko brudzisz się keczupem.
Jedliśmy wtedy frytki, więc natychmiast zacząłem się gorączkowo wycierać. Na serwetce nie pojawiła się jednak żadna plama. Jongin jedynie się roześmiał.
- Nie możesz tak wierzyć we wszystko, co mówię.
Próbowałem.


***


Szliśmy ulicą, dochodziła dopiero szesnasta. Wyjątkowo miałem dzień urlopu, więc od razu ściągnąłem do siebie Jongina. On wolne miał zawsze. I nigdy nie nudziło go włóczenie.
To znaczy ja nazywałem to „włóczeniem”, Jongin wolał określać to mianem wycieczki krajoznawczej. Utrzymywał, że dawno tu nie był i potrzebuje przewodnika. Moja nominacja była naturalną koleją rzeczy.
- Zaczynamy. - W bejsbolówce, krótkich spodenkach i plecakiem na jednym ramieniu naprawdę mógł uchodzić za turystę.
- Droga wycieczko, witamy na zadupiu! - zawołałem dziarsko. - Na prawo nie ma nic, a na lewo nie ma nic jeszcze bardziej.
Pokręcił z dezaprobatą głową i ruszył przed siebie. Dogoniłem go dopiero na przejściu dla pieszych, orientował się w terenie o wiele lepiej, niż zapewniał.
- Widocznie powołano cię do większych rzeczy niż pomaganie zbłąkanym wędrowcom – westchnął z bólem.
- To znaczy do jakich?
- Do budki ratowniczej.
Zaśmiał się z własnego dowcipu, ja jedynie wywróciłem oczami. Moja praca, czerwony strój i gwizdek stanowiły permanentny temat żartów. Z jakiegoś powodu te wymyślane przez Jongina irytowały mnie znacznie mniej. Chyba uważałem je za zbyt pocieszne i nieszkodliwe.
- Poproś tę wrzeszczącą kobietę o wskazanie drogi. - Złapał mnie nagle za nadgarstek. - Tylko nie wkurwij jej jeszcze bardziej.
Dałem się popchnąć – nie wiedziałem, czy zdezorientowała mnie absurdalna treść prośby, czy przejmujące ciepło palców Jongina. Byłem beznadziejnym przypadkiem, jeżeli chodziło o ustalanie priorytetów.
- Przepraszam – zacząłem nieśmiało.
- Czego? - warknęła kobieta.
Była otyłą, ewidentnie zbliżającą się do wieku emerytalnego kobietą. Sądząc po bojowej postawie, należała do tego gatunku osób, które nie radziły sobie z własnymi problemami i były gotowe obwiniać za nie cały świat. Agresywnie obwiniać. Wrażenie to wzmacniała jeszcze ręka zaciśnięta na różowej parasolce – legendarnym atrybucie starszych pań. Jego właścicielka wydawała się wyjątkowo skłonna do zdzielenia mnie nim przez łeb.
Przełknąłem ślinę.
- Mogłaby mi pani powiedzieć, jak dojść do urzędu miasta?
- A po co ci to? Co tam będziesz robił, dzieciaku? - Jej oczy zwęziły się podejrzliwie.
- N-nie mam pojęcia, proszę pani.
Naprawdę nie był mistrzem improwizacji.
Twarz kobiety poczerwieniała, jej usta rozwarły się szeroko, jednak zostałem odciągnięty, nim usłyszałem, co sądzi o bezczelności młodego pokolenia.
Jongin zaciskał palce na mojej ręce i biegł, biegł jakby goniła go Liga Sprawiedliwych z Flashem na czele. Siłą rzeczy musiałem za nim nadążać.
Zatrzymaliśmy się niespodziewanie parę ulic dalej, dysząc jak zepsuty silnik spalinowy. Nie miałem pojęcia, co właściwie się stało, ale Jongin uśmiechał się, więc widocznie nie było powodów do zmartwień.
- Wyciągnij ręce.
Posłuchałem bezwiednie. Po chwili znalazł się na nich portfel. Cały różowy, idealnie pasujący do parasolki. Otworzyłem szeroko usta.
- Okradłeś ją – byłem błyskotliwy jak zawsze.
- Ty też. - Jongin pokiwał głową. - Zostałeś wspólnikiem w zbrodni, kiedy zapytałeś ją o drogę.
Parsknąłem. Wcale nie wydawało mi się to złe, zasady wpojone przez rodziców straciły znaczenie. Pomimo chujowego usposobienia kobieta nie zasługiwała na coś takiego, może miała w portfelu dokumenty i właśnie zrujnowaliśmy jej plany, może nosiła przy sobie wszystkie wypłacone z konta pieniądze? Pieprzyć to. Wolałem śmiać się z Jonginem.
- Może powinniśmy współpracować na stałe? - zaproponował.
- Też tak sądzę.
- Wiesz – mrugnął konspiracyjnie – jutro zamierzam zrabować pizzę w restauracji naprzeciwko twojego domu. Może tam pomożesz mi w napadzie?
Skinąłem głową. To wszystko brzmiało strasznie zobowiązująco, po raz pierwszy gdzieś się u m ó w i l i ś m y. Nigdy przedtem niczego nie ustalaliśmy, po prostu czekał na mnie po pracy albo odwiedzaliśmy się nawzajem.
Parę godzin później, pomiędzy błądzeniem między kinem a deptakiem, Jongin wymówił się innym spotkaniem.
Dopiero przy pożegnaniu puścił moją rękę.


***


Wbrew zapowiedziom nie spotkaliśmy się w restauracji, Jongin przyszedł do mnie koło piętnastej. Odmówił natychmiastowej ewakuacji do mojego pokoju i został w jadalni. Matka kazała mi zorganizować „jakieś napoje dla kolegi”, musiałem zostawić ich samych.
Kiedy wróciłem, usłyszałem śmiechy. Zajrzałem do pokoju, nie do końca pewien, czego powinienem się spodziewać. Ani Jongin, ani matka nie zauważyli, zbyt skupieni na rozmowie. Chyba go polubiła, w przeciwieństwie do reszty moich kolegów. Pewnie wydał się jej dobrym chłopcem. Ciekawe, jak zareagowałaby, gdyby dowiedziała się, jak zdobył pieniądze, za które zamierzał postawić mi pizzę.
Nie pozwoliła na porwanie Jongina, wysłała mnie do kuchni. Podczas szukania jakichkolwiek przekąsek słyszałem, jak rozmawiają o marzeniach, brzmieli zaskakująco poważnie.
Gdy matka usłyszała, że rodzice Jongina rzucili w cholerę pracę i osiedli na farmie, przyznała się do marzenia o tym samym. Na pytanie o jego pragnienia Jongin powiedział, że przede wszystkim nie chciałby końca wakacji. Matka roześmiała się i dodała, że ja na pewno marzę o tym samym. Oczywiście, nie myliła się. Nie miała jedynie pojęcia, że nie wynikało to z niechęci do szkoły czy lenistwa. Po prostu każdy dzień do końca wakacji przybliżał widmo wyjazdu Jongina. Odliczałem je z nienawiścią, nie potrafiłem zapomnieć o nieuchronnym upływie czasu. Minuty, sekundy z Jonginem stawały się coraz cenniejsze; chwile, kiedy byliśmy osobno, zaczynały wydawać mi się marnowaniem czasu.
Matka nie wiedziała o tym wszystkim. On tak.


***


Wpierdalaliśmy radośnie pizzę na wynos, gdy Jongin znienacka podniósł się z piasku i pobiegł do wolnostojącego sklepu. Obserwowałem przez szybę, jak gestykuluje, wyraźnie dekoncentrując sprzedawcę. Nie słyszałem, co mówił, zresztą nie wnikałem w to – ciepła pizza była o wiele bardziej fascynująca. Przynajmniej dopóki sponsor posiłku nie pociągnął mnie nagle za kucyk.
Wzniosłem oczy ku niebu. Jeżeli to była sugestia, że powinienem ściąć włosy, zamierzałem całkowicie ją zignorować. Dłoń Jongina przebiegła po moich przydługich kosmykach, dochodząc aż do karku. Przeszły mnie dreszcze.
- Sprzedawca zarzekał się, że to najlepsze czerwone wino do zrobienia wrażenia na dziewczynie. - Pomachał mi przed nosem butelką.
- Nie jestem dziewczyną – zauważyłem chłodno.
- Dzięki Bogu - Jongin wyjął znikąd dwa plastikowe kubeczki – przecież inaczej nie chciałbym zrobić na tobie wrażenia.
Parsknąłem w ser, Jongin jednak mi nie zawtórował. Kiedy spojrzałem na niego, wydał mi się nagle... rozczarowany? Zamrugałem, skonfundowany, lecz jedynie pokręcił głową i zaczął opowiadać o najnowszym filmie, który zobaczył. Do końca wieczoru w powietrzu jednak pozostało coś, co kazało mi czuć nieuzasadnioną ulgę, kiedy wreszcie się pożegnaliśmy. Pewnie czegoś nie zrozumiałem.


***


Ojciec pewnego dnia zażartował, że zachowuję się jakby Jongin był moją dziewczyną. Przy nim.
Nie wydawał się ani trochę obrażony, to ja się wkurwiłem. Jongin nie był moją dziewczyną, ja nie byłem jego. Obaj byliśmy pierdolonymi facetami. To między nami... to było coś innego.
Coś nienormalnego, jak nazwała naszą relację matka podczas którejś kłótni o czas, jaki spędzałem poza domem. Puszczałem to mimo uszu. Do końca wakacji pozostały tylko dwa tygodnie, nie miałem czasu na przepychanki z rodzicami. Musiałem widywać się z Jonginem.


***


Dworzec autobusowy znajdował się blisko plaży, nadmorski wiatr objął nas szerokim, chłodnym tchnieniem. Ławki znajdowały się na górce, z nich można było zobaczyć całe miasto. Wszystkie spiętrzone domy i iglice, u góry czyste i ostre, na dole zatarte trawnikową zielenią. Kwietniki ułożono w kształt przypominający rzekę, pochylające się rośliny przypominały fale morskie, jakby marszczyły się nie pod wpływem bryzy, a drobnych pasm prądów.
Albo może wcale tak nie było. Może po prostu mieszkającemu nad morzem człowiekowi wszystko kojarzy się z wodą.
Jongina w ogóle nie interesowało morze ani kwiaty. Miał wyjeżdżać następnego dnia, pewnie obchodziło go tylko znalezienie odpowiedniego autobusu, którym mógłby wrócić do domu. Właśnie po to tu przyszliśmy.
On jednak nie sprawdzał terminów odjazdów, siedział ze mną na ławce i wpatrywał się przed siebie. Zastygł w skupieniu, nie wiedziałem, czy powinienem mu przeszkadzać.
- Wcale nie muszę jutro wyjeżdżać – odezwał się niespodziewanie. - Albo możemy obaj pojechać, tylko we dwóch. Uciec gdzieś daleko.
Potrząsnąłem głową. Teraz brzmiał naprawdę niedorzecznie, nie powinien tyle rozmyślać.
- Pojutrze zaczyna się szkoła. A ty musisz wracać do domu.
Zacisnął szczękę, jego oczy zwęziły się nieznacznie. Uraziłem go, to pewne. Nie potrafiłem tylko pojąć czym.
- Chcesz, żebym już wracał? - zapytał cicho.
Parsknąłem. Gdyby wiedział, jak długo tej nocy gryzłem poduszkę, by nie było słychać mojego płaczu, nie zadawałby takich kretyńskich pytań. Ale nie miał o tym pojęcia. Nie chciałem, żeby miał.
- Nie – odpowiedziałem zdawkowo.
- Będziesz za mną tęsknić? Jak już pojadę. Będziesz chciał, żebym wrócił?
- Będę.
- Jak długo będziesz tęsknił? Przez dzień? Tydzień? Miesiąc?
Z trudem udało mi się przełknąć ślinę, miałem gulę w gardle.
- Cały czas.
Przechylił głowę w bok. Przypominał dzieciaka sprawdzającego wytrzymałość swojego nowego samochodzika, chyba wręcz fascynowała go moja stabilność.
- Ale i tak nie chcesz ze mną uciec?
Gorączkowo potrząsnąłem głową.
- Chcę – warknąłem, w momentach słabości reagowałem agresją. - Chcę, ale to nie jest...
Jego usta znalazły się na moich, nie dokończyłem. Miał miękkie wargi. Chociaż wydawał się dokładnie ogolony, czułem lekkie drapanie jego zarostu na brodzie. Drażniło, ale nie protestowałem. Nie protestowałem też, kiedy dotknął opuszkami palców mojej skóry tuż za uchem, a potem przesunął, dalej i dalej, aż do karku. Wzdłuż kręgosłupa przebiegły ciarki, zaskoczenie, które nie pozwalało się rozluźnić, zniknęło. Otworzyłem usta, wpuściłem jego język. Nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze zrobić. Cała sytuacja wydawała się oderwana od rzeczywistości, w ogóle trudna do pojęcia. A jednocześnie dziwnie właściwa. Pasowała – ja do niego pasowałem, on do mnie też. Wszystko pasowało. Jakby było tu już od dawna, a nie dopiero od kilkudziesięciu sekund. Jongin był tym, czego brakowało – odpowiednią temperaturą, dotykiem, smakiem, zapachem. Nie byłem już zdezorientowany, nie chciałem niczego zmieniać, nie brakowało mi oddechu. Czułem się pewnie, jakoś cholernie spokojnie, kiedy Jongin przysunął się jeszcze bliżej, choć myślałem przed chwilą, że nie jest to możliwe.
A potem dłoń Jongina wylądowała na moich włosach, pociągnięcie za kucyk sprawiło, że otworzyłem oczy. Dopiero wtedy zauważyłem spojrzenia ludzi wokół. Na przystanku było może z pięć osób, wszyscy patrzyli na nas. Z zaciekawieniem, zdziwieniem, ale też odrazą. Przede wszystkim odrazą. To było jak uderzenie. Uderzenie potężnym, stalowym młotem. To wszystko, to, co robiliśmy było... niewłaściwe, dziwne...
- Przestań – Odsunąłem się gwałtownie. - To nienormalne – przypomniałem sobie słowa matki.
Jongin przez moment tylko się na mnie patrzył, szybkie reagowanie nie było jego najmocniejszą stroną. Po chwili wokół jego ust pojawił się uparty grymas, sugerujący, że tak łatwo nie ustąpi.
Postanowiłem mu to ułatwić.
Zerwałem się z ławki i natychmiast skierowałem w dół ulicy. Włosy opadły mi na kark, gumka musiała zostać w dłoni Jongina. Nie odwróciłem się. A on za mną nie pobiegł.


***


Wstałem bardzo późno, nie dało się już tego nawet nazwać „rankiem”. I tak podziwiałem się, że w ogóle do tego doszło. Byłem absolutnie wyczerpany.
Śniadanie smakowało inaczej, kiedy nie musiałem się spieszyć na żadne spotkanie. Nie miałem już planów, wręcz nie mogłem się doczekać rozpoczęcia szkoły. Czegokolwiek, byleby tylko zająć myśli.
Po powrocie z pracy matka poinformowała mnie, że Jongin przyszedł przed samym wyjazdem, w okolicach ósmej. Że chciał się jeszcze pożegnać, ale nie pozwoliła mnie obudzić. Kiedy skinąłem jedynie głową zamiast rzucić się jej do gardła, obdarzyła mnie radosnym, pełnym nieskrywanej ulgi uśmiechem. Chyba uważała, że wreszcie wszystko się skończyło, że problem zniknął wraz z Jonginem.
I miała całkowitą rację.
Wróciłem do szkoły, do normalnego życia. Znalazłem dziewczynę. Nie chodziłem już na plażę, uczyłem się do egzaminów. Podczas następnych wakacji nie bawiłem się w bycie ratownikiem, wolałem wychodzić z kumplami. Odbyłem służbę wojskową zaraz po liceum, tak jak robili to wszyscy. Potem już więcej nie zapuściłem włosów. Poszedłem na dobre studia w Seulu, tam znalazłem kolejną dziewczynę. Wszystko było idealne. Rodzice byli dumni, dziewczyna zadowolona, profesorowie pełni podziwu. Ja też byłem szczęśliwy. Chyba.


Sierpień, 1997


Dochodziła piąta, na ulicy nie było niemal nikogo. Szczerze mówiąc, jedynym dźwiękiem w tej opuszczonej przez Boga i ludzi dzielnicy było stukanie kółek mojej walizki.
Wyleciałem na zbity pysk. Dumny i blady. No i z podbitym okiem. Znowu. Po raz... trzeci? A przecież dopiero zaczął się semetr zimowy. Nie mogłem ewakuować się do rodzinnej miejscowości, musiałem przecież, kurwa, studiować.
Najgorsze było to, że nie potrafiłem pojąć, dlaczego zawsze tak kończyły się moje próby bycia czyimś współlokatorem. Nie mogłem sobie nic zarzucić – nie robiłem wielkich imprez, sprzątałem, nawet czasami gotowałem. Może jedynie czasem za bardzo narzekałem. I nie umiałem się zamknąć. Ale to nie był powody, żeby czynić mnie cholernym bezdomnym!
Przyłożyłem dłoń do skroni. W tej chwili miałem trzy opcje – nocowanie u znajomych, dziewczyny albo bezpośredni i niezapowiedziany atak na mieszkanie Chena. Praktycznie jednak tylko ostatni wariant wchodził w grę. Znajomi mieli mnie dość – to u nich mieszkałem podczas ostatniego semestru – a dziewczyna... Boa może i była starsza o kilka lat, silna, niezależna i tak dalej, ale jej rodzice nie zaprzestali odwiedzin. I gdyby przyłapali nas razem w mieszkaniu, byliby gotowi mnie zabić. Już i tak wystarczyło, że jej ojciec groził mi przy każdym spotkaniu.
Wybór Chena nasuwał się więc sam. Postanowiłem jednak raz w życiu popisać się dobrymi manierami i zadzwoniłem przed przyjazdem. Niestety, nie docenił uprzejmości, jaką był telefon o świcie.


***


Pół godziny później ciągnąłem walizkę w zupełnie przeciwnym, nieznanym kierunku. Chen chyba naprawdę nie chciał mnie widzieć – w przeciągu paru godzin załatwił mi nowe mieszkanie.
Mój nowy współlokator nazywał się Chanyeol, potrzebował usilnie kogoś do dzielenia czynszu i był pod tym względem kompletnie zdesperowany. Co poniekąd gwarantowało, że raczej tak szybko mnie nie wyrzuci. Poza tym nie dowiedziałem się niczego konkretnego – facet nie odebrał żadnego z czterech telefonów, to Chen podał mi adres.
Zwyczajne, może nieco odrapane drzwi były uchylone, więc wtargnąłem bez pukania. Zapas dobrych manier zmarnowałem na Chena.
Mieszkanie... Możliwe, że było duże. Możliwe również, że wszystkie ściany ozdobiono dziełami sztuki, na podłogę ktoś zrzucił arras, a wokół rozrzucił diamenty. Nie byłem w stanie tego stwierdzić, po prostu fizycznie nie miałem jak.
Wszędzie byli ludzie.
Zajmowali niemal każdy metr kwadratowy, stłoczeni niczym emigranci w bagażnikach przemytników. Siedzieli wśród porozrzucanych rzeczy, opierali się o ściany, kilka osób tańczyło do stojącego w kącie starego, niemal antycznego odbiornika. Jedynym obszarem, gdzie stężenie ludziny wydawało się nieco mniejsze, była kuchnia. W tamtym pomieszczeniu wszyscy zgromadzili się przy leżącym na ziemi białym płótnie. Mieli farby w dłoni, kłócili się. Szybkie przebiegnięcie wzrokiem po reszcie osób potwierdziło moje przypuszczania – albo wtargnąłem do jamy studentów ASP, albo do kwatery głównej jakichś nawiedzonych aktywistów. W obu przypadkach lepiej byłoby się ewakuować.
Nikt nie zwracał na mnie uwagi, a ja nawet nie wiedziałem, jak wygląda ten cały Chanyeol, więc postanowiłem poczekać. Odłożyłem walizkę w zawalonym kartonami pokoju, który prawdopodobnie miał potem zostać moją sypialnią, i ruszyłem na balkon. Kierowałem się najstarszą na świecie zasadą, że najbardziej chętni do pomocy są palacze. Zazwyczaj działała.
- Aha – usłyszałem, gdy tylko opuściłem przepełniony duchotą salon i znalazłem się na zewnątrz – czyli ja mam to wszystko zrobić? Znowu chcesz mnie wykorzystać?
Oparłem się o barierkę balkonu. Tutaj przynajmniej było w miarę pusto. Dwóch facetów i jedna dziewczyna, tyle towarzystwa mogłem znieść. Wyciągnąłem powoli papierosa, przyglądając się nieznajomym. Goście byli ubrani dość swobodnie, jedynie w podkoszulki i dżinsy, dziewczyna natomiast miała na sobie zapiętą pod szyję białą bluzkę i galową spódnice. Była ładna, nawet bardzo. Podobnie siedzący naprzeciwko niej chłopak – drugiego nie widziałem, stał do mnie tyłem.
- Twoje krzywdzące słowa ranią niczym miecze! - Ten wyższy, którego twarz widziałem, dramatycznie złapał się za serce. - To po prostu wiara w twoje możliwości dyplomatyczne, panno Seulgi.
- Jasne, jasne – nie dała się przekonać. - Jak to kiedyś powiedziałeś, Jongin? - Odwróciła się do drugiego. - „Gdzie pedał nie może, tam lesbę pośle”? Nawet nie myślcie, że na mnie to zadziała.
Nieświadomie uniosłem brwi. Lesbę? Ta dziewczyna była lesbijką? Jakim cudem? Wyglądała całkiem normalnie, nie miała krótkich włosów ani męskich ubrań. No i przecież była ładna. Chociaż może czegoś nie zrozumiałem, może to był po prostu któryś z hermetycznych żartów. W zasadzie to nie miało znaczenia, i tak bym nie wnikał.
Podszedłem do nich z niezapalonym papierosem w ustach.
- Sorry, macie może ogień?
Oczywiście miałem swoją zapalniczkę w kieszeni. To była dość stara zagrywka, ale nie mogłem zanegować jej skuteczności. Dzielenie się ogniem łączyło ludzi od czasów prehistorycznych.
Siedzący chłopak natychmiast wyciągnął zapalniczkę, pozostali nawet się do mnie nie odwrócili. Uśmiechnąłem się z nieco przesadzoną wdzięcznością.
- Dzięki. - Zapaliłem papierosa. - A przy okazji możesz mi powiedzieć, gdzie znajdę Chanyeola?
Zapytany uśmiechnął się od ucha do ucha. Dopiero teraz zauważyłem, jak odstające są. Dziwnym trafem jednak nie wyglądało to źle.
- To ja. - Odebrał swój ogień. - A ty...?
- Sehun. Ponoć mam być twoim nowym współlokatorem.
W tej chwili stojący wreszcie uznali mnie za kogoś interesującego, oboje odwrócili się od barierki. Zauważyłem kątem oka, że wpatrują się we mnie intensywnie, zapewne oczekując przedstawienia i standardowej wymiany uprzejmości. Widocznie obserwowanie widoków z balkonu jednak nie było wcale takie fajne. Postanowiłem się odwdzięczyć tym samym – patrzyłem tylko na Chanyeola, nie poświęciłem im nawet ułamka spojrzenia.
- To świetnie, o ile nie przeszkadzają ci tłumy. Mamy tu chwilowy zapieprz, w końcu próbujemy się formować, co nie?
Nie miałem pojęcia, o czym mówi, ale pokiwałem głową. I uśmiechnąłem się wyrozumiale. Przepraszam, powtórzcie, jakim cudem Akademia Filmowa ciągle nie przyznała mi Oscara?
- Dobra, świetnie, przestańcie się w siebie wreszcie wgapiać. - Dziewczyna pociągnęła mnie za ramię, bym wreszcie wstał. Nie miała żadnego szacunku, może faktycznie była lesbijką? - Kang Seulgi, prawie mi miło.
Odpowiedziałem jedynie niegrzecznym skinieniem głowy. Gdyby moi rodzice to zobaczyli, pewnie dostaliby wylewu. Ale ja nie zamierzałem być uprzejmy względem tej dziwnej kobiety.
- Oh Sehun, mi też.
Gdy przeniosłem wzrok na stojącego obok niej faceta, upuściłem zapaloną fajkę, w jednej chwili rujnując nogawkę spodni za 250 tysięcy wonów.
Czerwone włosy zniknęły, zastąpione nierzucającym się w oczy brązem. Jedynie fryzura pozostała ta sama – każdy kosmyk kierował się w inną stronę, nadając Jonginowi wygląd roztrzepanego dzieciaka. Tym razem jednak była to robota żelu i lakieru, nie natury.
W okolicach ust mogłem dojrzeć niezwykle cienkie, delikatne linie zmarszczek. Nie wyglądały raczej na oznakę nagłego starzenia czy wyczerpania życiem, pewnie po prostu za dużo się uśmiechał.
- Aż tak źle? - Wyszczerzył się Jongin i, Boże, jego usta wciąż układały się tak samo, wciąż wyglądały tak samo, pewnie nie straciły też swojej miękkości. - Kim Jongin, miło mi.
O kurwa.
Nie poznał mnie.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Tonight I'm screaming out to the stars - część VIII


Pairing: HunHan
Ostrzeżenia: przekleństwa, pijaństwo, niestabilność emocjonalna głównego bohatera, Jongin jest idiotą
Cztery słowa: Dwie części do końca! 


Wyszedłem z samochodu i natychmiast skręciłem w przeciwną stronę, nie poświęcając Sehunowi nawet spojrzenia. Dołączył do mnie po kilkunastu metrach, chyba nie zamierzał odpuszczać.

Cóż, jego problem.

- Luhan.

- Spierdalaj – odwarknąłem, nawet na moment nie zwalniając kroku.

Kątem oka dostrzegłem dziwne zaskoczenie na twarzy Sehuna. U normalnego człowieka nazwałbym to zmieszaniem, ale nie byłem pewien, czy ten debil posiada na tyle rozwinięty wachlarz emocji.

- Luhan, porozmawiaj ze mną – nie brzmiało to jak prośba, on wciąż nie odwykł od wydawania rozkazów.

- Pierdol się.

Przystanąłem na chwilę na przejściu dla pieszych, by rozejrzeć się wokół. Nie potrafiłem sobie przypomnieć tej części miasta. Możliwe również, że po prostu nigdy tu nie byłem. Rezultat był ten sam – nie znałem żadnych skrótów, lokalizacji stacji metra i przystanków, zupełnie niczego. Pozostała więc jedynie improwizacja.

- Luhan, to tylko cholerna rozmowa.

- W takim razie mogłeś po prostu zadzwonić – sarknąłem. - Telefony są lepsze od porwań.

- Nie odbierałeś – był spokojny, lecz wyrzut w jego głosie wyczułby nawet autystyk.

Zignorowałem go. Zadzwonił raz. R a z. Prawdopodobieństwo, że nie odebralem z przyczyn względnie losowych i niezależnych ode mnie, było wyższe niż pieprzona Eiffla. Rzecz jasna, nie zmieniało to faktu, że celowo zlekceważyłem jego telefon. Ale tego nie mógł mi udowodnić.

- Posłuchaj – zatrzymałem się gwałtownie – zdradzałeś i nie szanowałeś mnie przez cały rok naszego „związku”, a kiedy to odkryłem, kazałeś mi spierdalać. Naprawdę nie chcę mieć z tobą nic, kurwa, wspólnego.

- W łóżku miałeś chyba zupełnie inne zdanie.

Zacisnąłem zęby. Temu nie mogłem zaprzeczyć.

- Chciałeś rozmawiać? No to, kurwa, rozmawiamy.

Sehun wyglądał na lekko wytrąconego z równowagi, jakby nie spodziewał się, że tak łatwo pójdzie. Stał sztywno, dopóki nie upewnił się, że nie zamierzam dalej uciekać. Nie spieszył się, wyciągnął paczkę papierosów. Odmówiłem poczęstowania się.

- I teraz nie wiem co powiedzieć – parsknął.

Wzniosłem oczy ku niebu. Było zdecydowanie za ładnie jak na taką sytuację. Gradobicie byłoby o wiele bardziej klimatyczne.

- A ja wiem. - Oparłem się o pobliską barierkę. - Powiesz mi, że myliłeś się i jednak potrzebujesz kogoś do ruchania na stałe. Tylko w nieco ładniejszych słowach, żebym się nie wkurwił.

Sarknął głośno, nie ukrył gniewu. Albo zasługiwał na Oscara za najlepiej odegraną irytację, albo faktycznie uraziły go moje słowa. Może też był zły na siebie, zauważył, jak przewidywalny bywa.

- Nie – zaprzeczył chłodno. - Chcę powiedzieć, że... Nie potrafię mówić takich rzeczy, kurwa mać. - Obojętność zniknęła, Sehun nagle wyglądał na autentycznie zagubionego. - Kiedy się budzę, ja... W domu jest po prostu pusto bez ciebie.

Kilka miesięcy temu pewnie wzruszyłbym się, słysząc coś takiego. Nazwałbym jakimś cholernym kamieniem milowym w naszej relacji. Może potraktowałbym jak wyznanie miłości.

Teraz poczułem jedynie irytację. To była naprawdę tania zagrywka rodem z filmu klasy B. Nie byłem jebaną Orszulką, by czynić komuś pustki swoim zniknięciem.

Nie miałem pojęcia, dlaczego ten idiota chce do mnie wrócić. Jeżeli nawet nie kłamał i faktycznie tęsknił – nawet to słowo brzmiało śmiesznie groteskowo, jeśli zostało wymienione obok Oh Sehuna – to troszeczkę się spóźnił. Po takim czasie znoszenia upokorzeń byłem już zwyczajnie zmęczony. Choć inni nazwaliby to zwyczajną asertywnością.

- Mogłeś przynajmniej ułożyć jakąś mowę przed – wycedziłem.

Odwróciłem się na pięcie. Tym razem nie uciekałem, szedłem pewnym, marszowym krokiem. Odstraszającym. Ale nie dla tego kretyna, który wciąż nie chciał zrezygnować.

Złapał mnie za rękaw.

- Wtedy, przez telefon – odetchnął głęboko – nie byłem aż tak pijany. Wiedziałem, co mówię.

Wyszarpnąłem się gwałtownie. Automatycznie, niemal bezwiednie rzuciłem się do pobliskiej taksówki. Wymamrotałem adres, przynajmniej miałem nadzieję, że to zrobiłem.

Sehun był... żałosny. To wszystko takie było – desperackie do tego stopnia, że aż wzbudzało politowanie. Wręcz śmieszne. Szczerze mówiąc, chciało mi się śmiać. Głośno, otwarcie śmiać się z pierdolonego Oh Sehuna i jego bezsensownego powoływania się na przeszłość.

Musiałem tylko przestać ryczeć.


>>


Jongin pojawił się w studiu kilka dni później. Oczywiście, bez żadnej zapowiedzi. Całkiem słusznie. Gdybym spróbował się umówić, bez wątpienia zaryglowałbym się w piwnicy.

- Stary, przepraszam. - Wszedł z wysoko uniesionymi rękami na wypadek, gdybym chciał go zaatakować.

Nie miałem siły, by nawet rzucić w niego długopisem.

- Spierdalaj – zadawanie się z Sehunem skutecznie zubożyło mój słównik.

- Próbowałem tylko pomóc! - tłumaczył się bezsensownie. - Wróciłem z wyjazdu, Sehun do mnie zadzwonił, powiedział, że...

- Nic mnie to nie obchodzi.

Zapadła cisza. Jongin wyglądał na speszonego już w chwili wejścia, pod wpływem mojego spojrzenia zdawał się kurczyć w sobie coraz bardziej i bardziej. Nie dbałem o to.

- Nie musiałeś tak spektakularnie uciekać, panie Kopciuszku – odezwał się wreszcie. - Mieliście tylko pogadać, a ty zafundowałeś mu ścieżkę zdrowia.

- To nie była jebana olimpiada, mógł dać mi spokój – wkurwiony byłem mistrzem słabego sarkazmu.

- Racja, w waszym wykonaniu przypominalo to najwyżej paraolimpiadę.

Westchnąłem ciężko, usiłując powstrzymać zdradzieckie mięśnie twarzy. Świat mógł się walić, ja mogłem być wściekły, lecz poziom humoru Jongina zawsze pozostawał taki sam. Czyli rozczulająco chujowy.

- Po co tutaj przylazłeś? - byłem zimny i konkretny.

- Żeby sprawdzić, czy jesteś wkurwiony.

- Jestem.

- Ale teraz chyba trochę mniej? - Wyszczerzył się.

- Nie.

- Nawet o tyci, tyci?

Prychnąłem mimowolnie. Cholerny debil. Cholerny, kochany debil.

- Jongin, to nie jest takie proste.

Wydawał się tego nie dostrzegać. Jego cała trema odeszła wraz z moim gniewem, rozluźniony wyłożył się na czarnej kanapie. Jak zwykle. W zasadzie nie byłem pewien, czy ktokolwiek poza nim w ogóle na niej siadał. I czy stała tam od początku, czy może nie przytaszczył jej pod osłoną nocy.

- Ależ jest, Lu. Sehun chciał cię z powrotem zabrać do swojej wieży, a ty kazałeś mu chędożyć zimujące raki. Teraz obaj jesteście wkurwieni. Koniec bajki.

Potrząsnąłem głową. Nie przesadzałem, to naprawdę było skomplikowane. Inaczej kurwiłbym na Sehuna z Amber, a nie płakał między zajęciami. Nie potrafiłem się zdystansować ani zrozumieć swoich uczuć, wszystko było jednym wielkim chaosem.

- Sehun poniekąd... wyznał mi miłość – kiedy wypowiedziałem to na głos, brzmiało jeszcze bardziej nieprawdopodobnie niż w mojej głowie. - Pierwszy raz tak właściwie.

Brwi Jongina uniosły się wymownie.

- I co?

Okej, takiego pytania się nie spodziewałem.

- I... wtedy właśnie spierdoliłem.

To już zrobiło większe wrażenie, Jongin aż podniósł się z kanapy.

- Nic mu nie odpowiedziałeś?!

Wzruszyłem ramionami z udawaną nonszalancją.

- Nic.

- Nie powinieneś, nie wiem, chociaż ucieszyć się? Nawet z takiej czystej złośliwości, że on teraz cierpi czy coś?

Mojej reakcji na pewno nie dało się nazwać radością. Pamiętałem to jak przez mgłę, byłem zbyt przygnieciony ilością emocji, ale chyba głównie płakałem. Na samym początku z upokorzenia, ze sposobu, w jaki to powiedział, użalałem się na całym czasem spędzonym z nim, który do niczego nie doprowadził. Potem ze wściekłości, jakiegoś jego przekonania, że coś takiego wymaże wszystko, że, kurwa, tyle będzie mi wystarczyć. Na końcu dopiero pojawiły się łzy smutku. Albo szczęścia, nie mogłem tego oddzielić. W końcu przecież... powiedział to.

- Nie.

Jongin podrapał się po głowie. Jego czoło zmarszczyło się nieznacznie, mogłem niemal dostrzec procesy myślowe w jego mózgu. Chciał mi pomóc, lecz nie miał pomysłu jak. Ale przede wszystkim chciał pomóc.

Czasami żalowłem, że nie poznaliśmy się wcześniej. Przed Sehunem. Może wtedy nie zdążyłbym się jeszcze przywiązać do tego debila, może potrafiłbym być z...

- W takim wypadku możesz jedynie popełnić samobójstwo – oznajmił ze sztuczną powagą.

Nie, ni chuja nie potrafiłbym.


>>



Dwa miesiące później usłyszałem, że Sehun ma kogoś nowego.

Tydzień później okazało się to zwykłą plotką. Przynajmniej tak powiedział Jongin, nie wypytywałem go.

Byłem zajęty. Zajęty do tego stopnia, że zrezygnowałem ze studiów. Wynik walki pomiędzy byciem magistrem a fotografem był przesądzony z góry, nie wahałem się. Dostałem staż u jednego z najlepszych fotografów w Seulu. Choć może nie powinienem stosować zamiennie „najlepszych” z „nabardziej znanymi”. Bo właściwie facet nie tworzył nie wiadomo czego, wpływy europejskich i amerykańskich artystów były okropnie widoczne. Ale pozwalał na swobodę twórczą i praca u niego otwierała dostatecznie wiele dróg, bym mógł to przeboleć.

Minął kwartał, nim zobaczyłem Sehuna. Spotkaliśmy się przypadkowo, w łazience gejowskiego klubu. Podeszliśmy do umywalek w tym samym momencie i dopiero wtedy się zauważyliśmy. Obaj nagle skupiliśmy się na myciu i mydleniu rąk, to była jedna z tych chwil, do których doskonale pasuje śmiech z puszki. Musieliśmy wyglądać żałośnie.

Obserwowałem twarz Sehuna, kiedy wpatrywał się bezmyślnie w lustro. Jego oczy błyszczały, zupełnie jakby myślał o czymś przyjemnym, lecz reszta twarzy pozostawała nieruchoma. Był pijany, nawet bardziej niż pijany. I, pomijając nieskazitelnie wystylizowane włosy oraz połyskujące ubrania, wyglądał jak szczur lądowy na pierwszym rejsie katamaranem. Gdybym się nim przejmował, skierowałbym go w stronę toalety. Albo stawiałbym zakłady, kiedy zacznie wymiotować.

Suszyłem ręce, on podziwiał swoje odbicie. Standard. Kiedy podniosłem wzrok, napotkałem jego spojrzenie. Uśmiechnąłem się wymuszenie.

- Nie musisz się poprawiać, wyglądasz nieźle – rzuciłem niezobowiązująco.

- Na pewno lepiej niż się czuję.

Zanim zdążyłem chociaż przyswoić te słowa, Sehun już wymiotował do umywalki. Autentycznie współczułem ekipie sprzątającej. Podszedłem do niego powoli, trochę niepewny tego, co robię. Zajęło kilka sekund, nim udało mi się odgarnąć jego włosy. Chyba od dawna ich nie obcinał, naprawdę musiałem uważać, by trzymać je daleko od pola rażenia.

- Ja pierdolę – wykrztusił, gdy opanował wymioty.

Wyjątkowo się zgodziłem.

Otarł usta podaną chusteczką i pokręcił w milczeniu głową. Był najebany, ale ewidentnie też nie mógł zrozumieć, co ja tu, kurwa, robiłem.

Sam nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, więc bez zastanowienia skierowałem się do wyjścia. Przyszedłem tutaj dobrze się bawić, nie zajmować pijanym byłym facetem.

- Chcę spać. - Oparł się o ścianę.

Świetnie. Po prostu zajebiście. Wszystkie wspomnienia związane z niańczeniem zalanego Sehuna wróciły z prędkością światła. Zawsze był taki sam – dziecinny, nieznośny i śpiący. Czyli jedynie trochę gorszy niż trzeźwy.

Ale właściwie... nie musiałem tego robić. Nie byłem za niego odpowiedzialny. Przyszedł tu z kimś. Z facetem, znajomymi, kimkolwiek. To oni powinni się tym zająć. Konsekwentnie odcinałem się od niego przez te kilka miesięcy i teraz miałbym to zaprzepaścić?

- Luhan, chcę spać. - Położył głowę na moim ramieniu.

Biorąc pod uwagę, że niecałe dwie minuty temu rzygał do umywalki, nie poczułem się specjalnie komfortowo. Ale właściwie... Nie przeszkadzało mi to. Przynajmniej dopóki nie zamierzał wymiotować na mnie. Przywykłem. A jego broda wciąż była zbyt spiczasta, zbyt boleśnie wbijała się w skórę. To też pamiętałem.

Wyciągnąłem rękę w stronę włosów Sehuna, jednak od razu ją cofnąłem. Kurwa. Też musiałem przesadzić z alkoholem. Stop. Włącz racjonalne myślenie, kretynie!

Zadzwoniłem po taksówkę, ignorując pijackie narzekania klejącego się do mnie debila. Zaprowadziłem go przed klub i zapłaciłem kierowcy. Samochód odjechał.

Beze mnie.