niedziela, 19 października 2014

SM Youth Detention Center - rozdział VIII


Pairing: Hunhan, Taoris, wspomniane Minho x Sehun
Ostrzeżenia: przekleństwa, przemoc, geje przebrzydłe, papierosy
Nowinki parafialne: Udało się! Obiecałam nowy rozdział przed końcem tygodnia i tak jest - absolutnie niebetowany, napisany w cztery godziny i całkowicie nowy rozdział!
Btw, zastanawiam się, co sądzicie o pisaniu Hunhanów w obecnej sytuacji. To opowiadanie na pewno skończę, nie musicie się obawiać, jednak czy jest sens tworzenia następnych?
W każdym razie - indżoj, moi drodzy!




Tej nocy Sehun znowu miał koszmar.


***


Leżeliśmy na kanapach w wyludnionej świetlicy. Tao ulokował nogi dokładnie na stoliku, pod którym banda D.O niemal mnie nie zakatowała. Perfekcyjna miejscówka, nic dodać, nic ująć.
- Nie możesz tego tak zostawić. - Kris westchnął ciężko; ewidentnie przyznanie tego sprawiało mu trudność. - Omówiliśmy to z Zitao i... Jeżeli teraz czegoś nie zrobimy, oni znowu cię napadną.
Wzruszyłem ramionami, wpatrując się w wyjątkowo tandetny obrazek wiszący na przeciwległej ścianie. Okej, może powinienem się spodziewać, iż Tao podzieli się z nim swoimi przypuszczeniami, ale byłem pewien, że ponownie zdecydują się zignorować problem. Nie miałem ochoty na wojnę z D.O, wolałem wierzyć, iż w końcu po prostu da sobie spokój.
- Zabawnie, akurat po tobie nie spodziewałem się nawoływania do bójki - odezwał się Sehun. Siedział na oddzielnym fotelu, z kolanami podciągniętymi pod brodę. - Twierdziłeś, że jesteś pacyfistą.
Kris przeczesał dłonią włosy. Wyglądał jakby wciąż nie mógł przyznać przed sobą, iż popiera niedyplomatyczne rozwiązanie. Tao musiał mieć naprawdę dobre argumenty. O ile można było to tak nazwać.
- Pewnie tak naprawdę cały czas na zwodziłeś - parsknąłem.
Tao pokręcił głową z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
- Może i na takiego nie wygląda, ale Kris skrywa całą masę mrocznych sekretów. Jeślibyście tylko na moment wyrwali się spod jego kontroli, usłyszelibyście pogłoski, jakoby...
- Dobra, tak, słodzę Earl Greya - przyznał defensywnie obgadywany. - Ale chyba taką dawkę zła jesteście w stanie zaakceptować...?
Wszyscy unieśliśmy sceptycznie brwi, by zaraz wybuchnąć śmiechem. W takich momentach czułem, jakbyśmy znali się od długiego, dłuuugiego czasu. Czasami miałem nawet wrażenie, że jest mi z nimi lepiej niż z paczką Amber. Nie, żebym wierzył w poronioną reinkarnację.
- Fajnie, że was to bawi, ale mówiłem poważnie. - Kris na nowo podjął temat. - Lu, może ty tego nie rozumiesz, jednak... W poprawczaku to działa nieco inaczej. Oni się nie znudzą, tylko będą eksploatować twój brak sprzeciwu. Zabrali ci buty, pobili, teraz zrobią to znowu, a potem...
Skrzywiłem się. Nie chciałem o tym słuchać.
- Przedtem twierdziłeś, że reagując jebnę się tylko w jakiś wielki krąg przemocy, który...
- Dzisiaj ich podsłuchałem, o to chodzi - przerwał mi Tao. - D.O jest naprawdę wkurwiony, nawet mi nie udało się go nigdy doprowadzić do takiego stanu,.. - Spojrzał na mnie krzywo. - Okej, może uważasz nas za parę pojebów, ale naprawdę nie mamy ochoty widzieć cię w trumnie. Albo za kratkami poprawczaka o zaostrzonym rygorze.
Głośno wypuściłem powietrze. Cudownie. Nie zamierzałem wnikać, wystarczała sama świadomość, że Kris zachęca mnie do kontrofensywy. Przełknąłem głośno ślinę. Dlaczego wszystko musiało się tutaj nieustannie pieprzyć? Jak przez mgłę pamiętałem czasy, kiedy nikt nie próbował dać mi wpierdolu - ostatni raz czułem się bezpiecznie, gdy przedpotopowe książki Kaia były jeszcze malutkimi drzewami.
- Więc... - zaczął Sehun. - Co zamierzasz z tym zrobić?
Dobre pytanie.


***


W gruncie rzeczy zachowanie Sehuna nie uległo najmniejszej zmianie. Wydawało się, że skoro mi zaufał, powinien zacząć traktować mnie nieco inaczej. Gówno. Był tak samo chamski, irytujący i zamknięty w sobie jak zwykle, dodatkowo kompletnie przestał pożyczać mi fajki. Musiałem prosić cały dzień, by dał choć jedną.
Natomiast nocami, gdy budził się zlany potem po kolejnym upiornym śnie, byłem tym najwspanialszym, jedynym przyjacielem, który miał go uspokajać. I faktycznie stawałem się nim. Rano zaś, po raz enty przebudzony uderzeniem poduszką, pragnąłem tylko cofnąć się w czasie do jego narodzin, by wepchnąć tego idiotę z powrotem do macicy. 
- Ile jeszcze tutaj będziesz? - wyszeptał.
Dochodziła czwarta rano. Rozłożyłem się na ziemi, ściskając jego dłoń. Dzisiaj nie miał koszmarów, chciał tylko ze mną posiedzieć. Jako osoba, której Bozia odebrała asertywność wraz z rozumem, nawet nie pomyślałem o odmowie.
- Cztery miesiące, nie musisz się tak przejmować. - Uśmiechnąłem się. - A ty?
- Dwa lata. - Wbił paznokcie w moją skórę. - Nie możesz zostać dłużej?
Umilkłem. Doskonale wiedział, że nie, mimo to czekał na odpowiedź. Musiałem ważyć słowa, nie być zbyt... bezpośredni. To było jak wchodzenie do jaskini lwa, tylko że lew mógł w najgorszym wypadku rozedrzeć mnie na strzępy, a nie się rozpłakać. Albo załamać. Albo dać całkowite embargo na papierosy.
- Jak wyjdziesz, będę na ciebie czekał - rzekłem wreszcie.
- A jak nie wyjdę?


***


Stałem przed gabinetem Kaia, przystępując z nogi na nogę. Nie pojawiałem się u niego przez ponad tydzień, pomimo usilnych próśb. Na pewno był wściekły, co do tego nie miałem najmniejszych złudzeń, ale miałem nadzieję, iż zapomni o gniewie, gdy tylko zobaczy, że jednak przyszedłem. Brzmiało to bardzo naiwnie, ale gdybym sobie tego nie wmówił, w życiu nie przekroczyłbym progu jego gabinetu.
Głośno wypuściłem powietrze. Zapukałem, drzwi rozsunęły się. Czułem się nieco jak Potter stający przed Voldziem. Mogłem jedynie wierzyć, że mój prywatny Czarny Pan nie będzie usiłował jebnąć we mnie Avadą.
- Przepraszam... - zacząłem bez żadnego przywitania. - Ma pan może jakieś książki o molestowaniu? W sensie takie dla psychologów, związane z postępowaniem wobec krzywdzonych dzieci i tak dalej...
Zdziwienie na twarzy Kaia natychmiast ustąpiło zawodowemu zainteresowaniu. Złożył dłonie w stożek i przechylił się nad blatem.
- Luhan - zaczął profesjonalnym tonem - czy chcesz o czymś ze mną porozmawiać?
O Bogu, kurwa. Czekaj moment, zaraz wyciągnę teczunię i przedstawię ci historię Jahwe. Ja pierdolę, CIEKAWE o czym chciałem z nim porozmawiać. Na pewno nie o możliwości pożyczenia jego książek, skądże znowu. 
Chociaż chwila... Zapytałem gościa, który ukończył psychologię. Kai był humanem. Nie mogłem oczekiwać zbyt wiele. Facet pewnie miał do czynienia z logiką tylko podczas oglądania Sherlocka BBC i to jedynie wtedy, jeżeli w ogóle ogarnął, co mówią jadący na bezdechu Brytyjczycy. 
- Chciałbym od pana pożyczyć książki - wytłumaczyłem raz jeszcze. - Takie o... traktowaniu ludzi molestowanych. Jeżeli pan ma coś tego typu, rzecz jasna.
- Mogę wiedzieć, po co ci te książki?
Powoli pokręciłem głową. Westchnął głęboko, jednak nie wyglądał na specjalnie zaskoczonego. Podniósł się z krzesła, podszedł do stojącej za biurkiem szafy i zaczął przeglądać szuflady. Minuty mijały, milczenie trwało, a ja czułem się coraz bardziej niezręcznie. Kiedy odwrócił się z kilkoma teczkami w dłoni, niemalże odetchnąłem z ulgą.
- Mam kilka publikacji, ale nie spodziewaj się nadzwyczaj spektakularnych opisów. No i znalazłem też moje notatki ze studiów, gdy...
- Dziękuję. - Odebrałem od niego rzeczy. - To nic specjalnego, po prostu chcę się dokształcić. - Uśmiechnąłem się absolutnie nieprzekonująco. - Jak skończę, to przyjdę po materiały o alkoholikach, okej? - próbowałem wzbudzić jak najmniejsze podejrzenia.
- Doskonale, może wreszcie przestaniesz mnie unikać. - Zarumieniłem się pod wpływem jego karcącego spojrzenia. - Zresztą skoro już tutaj jesteś, mógłbyś w końcu powiedzieć mi, kto cię po...
Ścisnąłem teczki w dłoni, ukłoniłem się grzecznie i dziarskim krokiem wymaszerowałem z gabinetu. Sprawę z D.O naprawdę musiałem załatwić sam. 



***



Dzisiaj był wielki dzień. Wielki, wielki, wieeeeelki dzień. Po raz pierwszy od jebanego... od dużej ilości czasu miałem wyjść z poprawczaka. Nie, nie na przepustkę, nie popadajmy w optymizm. Oddelegowano mnie, a konkretniej całą grupę dzieciaków z poprawnym zachowaniem, do sprzątania lokalnej wyrwy w ziemi, która według jakichś prastarych legend była kiedyś jeziorem.
Kiedy stanęliśmy przed wspomnianą wyrwą, dzierżąc niebieskie worki na śmieci, pojęliśmy, jak bardzo legendarne były to legendy. I dlaczego w żadnej z nich nie było nawet pół ziarnka prawdy.
Mieliśmy przed sobą rozległy dół, zapełniony po brzegi śmieciami. Szacując po zapachu, połowa z nich przekroczyła datę ważności o lata świetlne. Niespodziewanie poczułem niesamowitą więź z poprawczakiem i jego nieustannie pracującymi oczyszczaczami powietrza.
- Kurwa. - Sehun jednym słowem podsumował myśli całej grupy.
Wychowawcy wyglądali z kolei na niesamowicie rozbawionych postawionym przed nami zadaniem. Minho nakazał nam ustawić się w dwuszeregów i przeliczył wszystkich po raz szósty od wyjścia z poprawczaka. Następnie wyszczerzył się szeroko.
- Cóż, teraz macie dwie sekundy na wyrażenie swoich uczuć. Nie będę karał za wulgaryzmy.
Wyobraźcie sobie wschodzące słońce i ptaka odlatującego w kierunku horyzontu. Macha miarowo skrzydłami, tak spokojnie jak tylko mogą robić to nieobdarzone problemami istot ludzkich zwierzęta, znajdujące się pod nim drzewa delikatnie falują, kilka kilometrów dalej słychać pianie pierwszego tego dnia koguta... Nie, nie zabrzmieliśmy tak. Zabrzmieliśmy jakby to wspaniałe, opanowane ptaszysko przyjebało w jakiś słup obok Pentagonu, co spowodowałoby zwarcie magicznego czerwonego guziczka i użycia broni jądrowej. Byliśmy dźwiękiem wybuchu pierwszej amerykańskiej głowicy. T a k. Tak właśnie brzmi "ja pierdolę" wywrzeszczane przez pięćdziesięciu facetów naraz.
- Cudownie. - Minho nie krył rozbawienia. - Skoro już nawzajem wsparliście się psychicznie, możecie brać się do pracy. Macie... - rzucił okiem na zegarek - dokładnie godzinę. Kto będzie się opierdalał, dzisiaj czyści cały ośrodek.
Rzuciliśmy się do wnętrza zagłębienia. Zabawne, jak jedna groźba potrafi zmotywować ludzi... Nie, żebym był lepszy - zapierdalałem w tę i we w tę niczym radziecki robotnik. Czas mijał, ogromne worki powoli się zapełniały, gumowe rękawiczki wyglądały coraz obrzydliwiej. 
- Jak twój pokrowiec zagłady? - Kris pojawił się znikąd, by zajrzeć do mojego worka. Z jego śmieci wręcz się wysypywały, więc mógł spokojnie czekać do końca pracy. Nikt nie kazał nam uzupełniać więcej niż jednego.
- Nieźle, niedługo wyhoduję w nim nową cywilizację. - Skrzywiłem się.
Parsknął śmiechem, ale od razu odszedł, zawołany przez jednego z wychowawców. Usiedli na ziemi i zaczęli żartować jak starzy znajomi. Wciąż nie potrafiłem zrozumieć, jakim cudem zdegradowano go z najlepszej grupy do neutralnej. Wszyscy nauczyciele go lubili, nikogo nie bił ani nie prowokował. Prawdopodobnie zrobili to ze względu na jego... przyjaźń z Tao, jednak... To było zajebiście niesprawiedliwe.
Przeczesałem wzrokiem teren i postanowiłem zmienić miejscówkę. Wokół mnie było zdecydowanie za wiele odpadów żywieniowych, musiałem przenieść się gdzieś, gdzie dało się oddychać. Odłożyłem worek, by znowu zagłębić się w jakże fascynującym wyszukiwaniu śmieci. Lokowałem je na coraz większej kupce, którą następnie miałem zamiar przerzucić do worka. Problem polegał na tym, że gdy odwróciłem się, by to uczynić okazało się, iż zniknął. A raczej zniknęła jego zawartość. Worek był pusty jak jebany wszechświat.
Czułem się trochę jak taka Alicja, której nie uciekł króliczek z zegarkiem, tylko z sukienką i ciastkami. Jej sukienką. 
- Ups, chyba ktoś się opierdalał. - D.O oparł stopę na wystającym konarze. - Czyżbyś aż tak bardzo pragnął sprzątać kible? To twoje powołanie?
Jego kumple zarechotali, stojący dalej Lay wyraźnie unikał mojego wzroku. Zajebiście. Jakimś popieprzonym cudem kompletnie o nich zapomniałem. I było mi z tym całkiem dobrze.
- Co ty odwalasz?! - Podniosłem pusty worek. - Gdzie są moje jebane śmieci?!
- Spokojnie, spokojnie, mój drogi. - D.O uniósł pojednawczo ręce. - Może jeszcze zdążyć zebrać jeszcze kilka, zanim... Ups, a jednak nie.
- Koniec, w dwuszeregu zbiórka! - wydarł się Minho. - Nie dorzucać, tylko JUŻ!
Nawet nie próbowałem niczego dodawać, i tak byłem już wystarczająco żałosny. Przy wspinaniu się na zbocze po kolei każdy z przydupasów D.O próbował mnie potrącić. Stanąłem za Sehunem, który zmierzył mój worek zdziwionym spojrzeniem.
- Pojebało cię? - syknął. 
Potrząsnąłem głową, ale nie dano mi czasu na odpowiedź. Minho obszedł nas z zadowoloną miną, która jak za dotknięciem magicznej różdżki na mój widok przemieniła się w grymas.
- Co to ma być? - prychnął, rozdrażniony. - Próbujesz być zabawny? Wiesz, że mamy wystosowane, ile mniej więcej powinniście uzbierać i psujesz nam cholerną statystykę? Ale to cię pewnie nie obchodzi, przecież liczy się tylko to, że twoi znajomi...
- D.O zabrał mi worek - palnąłem bez zastanowienia.
Minho natychmiast odwrócił się ku niemu. Chuj mnie obchodziło, że zyskałem właśnie opinię kapusia – istniały pewne granice. Cóż, przynajmniej uśmieszek D.O zrzedł na parę sekund.
- To dość słaba wymówka – parsknął stojący za nim wielkolud. Crabbe albo Goyle, już zapomniałem który jest który.
Wychowawcy wymienili między sobą zdezorientowane spojrzenia. Minho wreszcie zwrócił się w moją stronę, wzdychając ciężko.
- Czy ktokolwiek mógłby to potwierdzić?
Odpowiedziała mu cisza. Zajebiście. Połowa grupy była po stronie D.O, druga połowa nie chciała się mieszać do konfliktu. Lay wpatrywał się w czubki butów, a Sehun, gdy napotkał mój wzrok, jedynie wzruszył ramionami. Jak zwykle zamierzał pozostać całkowicie bierny. Arcyzajebiście.
- W sumie... - Kris wystąpił przed szereg. - To ja mógłbym potwierdzić wersję Luhana.
Usłyszałem przepełnione dezaprobatą westchnięcie Sehuna. Na moment zapanowało milczenie, po czym chłopak wyminął mnie i dołączył do Krisa.
- Ja też.
Wow, jednak przebywanie z nim całkiem się opłaciło. Co prawda, nie stanowili jakiejś miażdżącej przewagi, jednak...
- No... my też. - Lay pociągnął za sobą Chena.
Okej, TEGO się nie spodziewałem. Może i nie wyglądali na zbyt przekonanych, bardziej na zaskoczonych własnym postępowaniem, ale... Doceniałem to. Na ich miejscu naprawdę wolałbym nie zadzierać z D.O.
Minho powiódł po nas skonfundowanym wzrokiem. Na pewno zdawał sobie sprawę z istnienia ugrupowań, więc nie mógł zrozumieć, dlaczego Lay wraz z Chenem się wyłamali. D.O próbował coś powiedzieć, lecz powstrzymał go ruchem dłoni.
- Nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi – zaczął lodowatym tonem – ale możecie być pewni, że się dowiem. Jako iż nie potraficie się zdecydować, kto jest odpowiedzialny... Cóż, pozostaje mi jedynie mianować naczelnym sprzątaczami waszą dwójkę.
Sehun zmarszczył brwi.
- Czyli kogo?
- Czyli D.O i Luhan mają się dzisiaj o dwudziestej stawić w auli, żeby...
Dalsze słowa zostały zagłuszone przez przepełnione oburzeniem wrzaski. Kilku naiwniaków próbowało przekrzyczeć tłum i rozpocząć dyskusję, ale Minho nie zwrócił na nich uwagi. Odwrócił się na pięcie, by ruszyć w stronę poprawczaka. Pozostali opiekunowie zmusili nas do podążenia za nim.


***


- Przypomnij sobie, jak chciałeś, żebym pozbył się ochrony Minho. Ale byś miał teraz przejebane, gdybym cię posłuchał, ja pierdolę.
Cała stołówka nie spuszczała ze mnie wzroku, obserwując dokładnie każdy ruch. Tak jakby stałem się tematem numer jeden w całym ośrodku. Cóż, są różne sposoby na zdobycie sławy. Aczkolwiek nie sądziłem, iż pojawię się na ustach wszystkich z powodu niechęci do czyszczenia kilku pięter. No i wrobienia w to D.O.
- Wciąż uważam, że byłoby lepiej, gdybyś do niego nie chodził – odparłem sucho.
Sehun wywrócił oczami. Pomimo niezaprzeczalnej inteligencji nie potrafił zrozumieć, iż nie uważałem protekcji wychowawcy za coś wspaniałego. Fakt, że musi się prostytuować niemal zupełnie mu nie przeszkadzał, kompletnie nie traktował tego jako negatywnego aspektu. Widział tylko korzyści płynące z bycia specjalnie traktowanym.
Według jednej z mądrych notatek Kaia takie zachowanie było czymś zupełnie normalnym dla ofiar molestowania. Świadomość tego jedynie jeszcze bardziej mnie wkurwiała. Czułem wręcz potrzebę pomocy Sehunowi, ale nie miałem pojęcia, co mógłbym zrobić. Tym bardziej, iż chłopakowi kompletnie na tym nie zależało.
- To było idiotycznie irracjonalne – Kris standardowo powitał mnie dobrym słowem – ale równiecześnie bardzo odważne. Naprawdę gratuluję, Luhan, mało osób byłoby gotowych zrobić coś takiego.
Bo byli mądrzejsi ode mnie i nie chcieliby się jeszcze bardziej narażać. W przeciwieństwie do mnie i mojego wspaniałego instynktu przetrwania. A konkretniej jego braku.
- Będziesz mógł opowiedzieć o tym nad moją trumną, więc już przygotowuj mowę – burknąłem.
Kris wyszczerzył się w odpowiedzi, jednak nie mogłem nie zauważyć zatroskania w jego oczach. Wspaniale, nawet on zdawał sobie sprawę, jak debilnie postąpiłem. Dlaczego nie mogę nigdy pomyśleć, tylko żałować po fakcie?
- Gdzie twoja żona, Kris? - Sehun powiódł wzrokiem po obecnych.
- Jeszcze nie wróciła – pewnie przydzielili im najgorszą robotę.
Z przyczyn całkowicie zrozumiałych i racjonalnych Tao ulokowano w ostatniej grupie. Znajdujący się w niej wychowankowie musieli zajmować się całym tym gównem, do którego nikt nie chciał się zblizać. Mycie garów po posiłkach czy szorowanie kibli mieli na stałe wpisane w rozkład. Tao nie robił kompletnie nic, gdyż kompletnie nie zależało mu na powrocie do grupy neutralnej. Poza tym i tak większość czasu przebywał zamknięty w izolatce. Czasami jednak, tak jak podczas zajęć grupowych, musiał udawać, iż w jakikolwiek sposób obchodzi go resocjalizacja. Mimo wszystko nawet on nie chciał być przeniesiony do ośrodka z zaostrzonym rygorem.
- Mam nadzieję, że wpierdolił się w jakąś górę śmierci i się udusił – mruknął Sehun.
Jak na ironię, dokładnie w tym momencie do pomieszczenia wkroczył Tao. Pocierał długimi palcami zaczerwieniony łokieć, krzywiąc się malowniczo.
- Może mi ktoś wytłumaczyć – usiadł obok Krisa – co takiego zrobiliście, że jakaś dwójka debili napadła mnie w kiblu?
- Może nie chodzi o nas? - Sehun uśmiechnął się paskudnie. - Może polecieli na twój niewątpliwy urok osobisty i smukłe nogi?
Tao uniósł brwi.
- Faktycznie, o tym nie pomyślałem... - udał zamyślenie. - W takim razie nie powinienem był ich pobić, tylko po prostu odesłać do ciebie, prawda?
Kopnąłem Sehuna pod stołem. Wyjątkowo mnie posłuchał, ograniczając się tylko do posłania Tao złowrogiego spojrzenia. Gdyby nie obawa, iż zaraz znowu się na siebie rzucą, wybuchnąłbym śmiechem. Zaprzyjaźniłem się z mentalnym przedszkolem.
- Pobiłeś ich? - Kris zmarszczył brwi.
- Ja? - Tao natychmiast zszedł z tonu. - Skądże, tak mi się po prostu powiedziało. Ostrzegłem ich o konsekwencjach, kazałem się wycofać, a jako że nie byli głupi, to po prostu mnie posłuchali.
- Tak po prostu? - parsknąłem.
- Wątpisz?
Kris westchnął ciężko, odchylając się na krześle. Obserwowałem to ze współczuciem. On naprawdę wciąż wierzył, iż zrobi ze swojego chłopaka pacyfistę.
- Żyją przynajmniej? - zapytał z rezygnacją.
- Nie przesadzajmy, nie jestem... - Tao umilkł pod wpływem jego ciężkiego spojrzenia. - Okej, jeden nie wstał, kiedy odchodziłem. Ale raczej niczego mu nie połamałem, więc pewnie symulował.
Ledwo powstrzymałem uśmiech, kiedy Kris z godnością podniósł się i ruszył w stronę drzwi. Tao naturalnie poleciał za nim. Naprawdę, naprawdę chciałbym mieć takie problemy.
- Czasami myślę, że zaczynam go lubić – parsknął Sehun. - W sensie Tao. Bywa zabawny.
Spojrzałem na niego z ukosa. W gruncie rzeczy... mój problem też nie był całkiem najgorszy.

***



Wbrew obawom sprzątanie z D.O okazało się całkiem nudne. Wychowawcy podzielili ośrodek na dwa sektory i wysłali nas w przeciwnych kierunkach. Na początku oczekiwałem jakiegoś nagłego ataku ze strony chłopaka, ale po kilkudziesięciu minutach szorowania w s z y s t k i e g o przestałem o nim myśleć. Zdychałem ze zmęczenia. Dosłownie. W pewnej chwili byłem niemalże pewien, iż zaraz dostanę zawału serca. Chciałem jedynie wrócić do pokoju, paść na łóżko i spieprzyć z tego męczącego świata jak najszybciej.
A potem, kiedy tylko wszedłem do łazienki, dzierżąc w dłoniach mop, czyjeś zaskakująco twarde dłonie dały mi w mordę. Chociaż w sumie nie „czyjeś”, ich właściciel był oczywisty.
Osunąłem się na umywalkę. Kątem oka odnotowałem, iż D.O zamknął drzwi. Prawdopodobnie nie o tyle zamierzał odciąć mi drogę ucieczki, tylko uniemożliwić sfilmowanie bójki korytarzowemu monitoringowi. Pochwaliłem go w myślach.
- Ja pierdolę – jęknąłem. - Tobie się naprawdę dalej chce ruszać...?
Widocznie chciało, bo dostałem po raz drugi. Opuściłem głowę, obserwując jego-moje buty. Kiedy się zbliżył, przypierdoliłem mu mopem w czaszkę. Odskoczył o metr. Utrzymywał postawę boksera, co może i wyglądało całkiem nieźle, ale w tak małym pomieszczeniu było totalnie debilne. Tym bardziej, że ja posiadałem broń zasięgową. Cóż, niektórzy mieli karabiny, inni miecze, a ja miałem mop.
- Zostaw mnie w spokoju – podjąłem na nowo próbę pertraktacji. - Bez swoich kumpli nawet nie masz specjalnej przewagi, więc...
Akurat tę uwagę mogłem sobie darować. D.O bez ostrzeżenia rzucił się do przodu, powalając mnie na ziemię. Cudem nie uderzyłem czaszką o umywalkę. Pierwsze uderzenie niemal pozbawiło mnie przytomności, jednak drugie zadziałało zaskakująco trzeźwiąco. Wymacałem dłonią rączkę wiadra i zanim D.O zdążył zadać kolejny cios, dostał pięciolitrowym kubłem w głowę.
Upadł na plecy, co umożliwiło mi wysunięcie się i natychmiastowy odwrót. Za kilka minut mógł przyjść któryś ze strażników. Podniosłem wiadro, otrzepałem mop i tanecznym krokiem opuściłem łazienkę.
Ups, czyżbym przypadkiem pokonał postrach całego ośrodka...?


***



Na palcach wyminąłem śpiącego na podłodze Sehuna, ukradkiem wyciągnąłem papierosa z jego plecaka i wyszedłem z pokoju. Musiałem zapalić przed snem, po prostu musiałem. To nie zależało ode mnie, tylko od jakiejś okropnej siły wyższej, której czerpała zyski z mojego uzależnienia. Na pewno.
Każdy krok na schodach wywoływał niepokojąco głośne echo, doprowadzając mnie do palpitacji serca. Zaciskałem dłonie na barierkach, jakby zależało do tego co najmniej moje życie. Uspokojeniu się nie pomagał również przeszywająco zimny wiatr, który wlatywał przez uchylone drzwi na szczycie schodów... Zaraz, dlaczego one były uchylone?!
Niepewnie wszedłem na dach, rozglądając się nerwowo. Czułem się dzięki temu lepiej, choć ledwo widziałem czubek własnego nosa. Zresztą z trudem dostrzegałem nawet końcówkę papierosa, którą próbowałem zapalić. Cóż, trzecia rano w środku lasu nigdy nie była zbyt odpowiednią porą dla amatorów nocnych wędrówek.
Ruszyłem w stronę barierkopodobnego obiektu, by nagle gwałtownie się zatrzymać. Ktoś był na dachu. Wyraźnie słyszałem czyjś szloch. Odruchowo zgasiłem papierosa. Kimkolwiek była ta osoba, raczej nie chciała zorientować się, iż słucha jej jakiś random.
Schowałem się pod barierką, powoli przyzwyczajając oczy do mroku. Nagle usłyszałem kroki. Wbiłem paznokcie w kolana, wstrzymując oddech. Nieznajomy zbliżał się coraz bardziej, w ciemnościach żarzył się koniec jego papierosa. Wciąż pociągał nosem. Nie obdarzył mnie nawet jednym spojrzeniem, kiedy przechodził obok. Rozpoznawałem te kroki, to był...
D.O zgasił fajkę na drzwiach. Głośno przełknął ślinę, wytarł twarz rękawem i ruszył w dół schodów. On... płakał?

poniedziałek, 13 października 2014

Miłość niecierpliwa jest, niełaskawa jest

Pairing: Jackson x Bambam (GOT7)
Tematyka: k-pop, komedia, ogólny brak sensu
Ostrzeżenia: przekleństwa
Od ałtoreczken: W sumie ten fik nie powinien mieć wstępu. Nie myślałam nad nim ani nie opracowywałam fabuły (co raczej widać) - po prostu weszłam na grupę związaną z k-popowymi fanfikami, przeczytałam, iż ktoś ma ochotę na ten pejrink i stwierdził, że na tyle się nudzę, by to napisać. Tak więc wyjątkowo nie mam Wam nic specjalnego do przekazania, po prostu miłego czytania~!
I tak, tytuł to trawestacja cytatu ze świętego Pawła.




Bambam potknął się o własne nogi. Przed czołowym zderzeniem ze znajdującą się kilkanaście schodków dalej szafką uchronił go jedynie słynny refleks Marka, który w ostatniej chwili przytrzymał go za rękaw. Siedzący na podłodze JB oderwał wzrok od laptopa i przeniósł wzrok na przyjaciół.
Bambam nie odezwał się, tylko odwrócił ku nim otępiałą, pozbawioną wyrazu twarz. Lider i Mark wymienili zaniepokojone spojrzenia. Ubrania młodego przypominały dach domku jednorodzinnego po przejściu huraganu, czubek jednego z jego butów był dramatycznie obity. Bambam zamknął oczy i opadł na najbliższy schodek. Zamrugał, gdy przyjaciele uczynili to samo.
- Jak bardzo żyjesz, dzieciaku? - zaniepokoił się JB. - W skali od jeden do dziesięciu.
Zapytany nie odpowiedział.
- Jeden - ocenił fachowo Mark po chwili ciszy. - Więcej niż jeden na pewno mu nie daję.
- Nie no, bez przesady - żachnął się lider. - Dobra, szczeniaku, co się stało?
- Wang - odezwał się wreszcie zapytany.
JB pokiwał powoli głową.
- "Wang" - powtórzył z opóźnieniem. - Cóż, mamy przynajmniej jakiś punkt zaczepienia. Z czym ci się to kojarzy, Mark? Mi z Chinami, jakąś dynastią kitajców w śmiesznych czapeczkach i...
- Jacksonem - uzupełnił słabym głosem Bambam.
Lider skrzywił się teatralnie.
- Jeżeli znowu zamknął cię w windzie, to...
- Nie. - Chłopak zacisnął palce na materiale bluzy. - Pocałował mnie.
JB odskoczył, jakby porażony prądem.
- CO?!
- Coś długo mu to zajęło - skwitował chłodno Mark. Wyswobodził materiał spomiędzy palców Bambama, by złapać go za rękę. - Pamiętaj, że przede wszystkim jesteśmy twoimi...
- WIEDZIAŁEŚ O TYM?! - przerwał mu lider.
Zapytany zamierzał zignorować to pytanie, jednak kiedy młody odwrócił się do niego, bezgłośnie powtarzając słowa JB, westchnął ciężko. Puścił dłoń przyjaciela i ziewnął ostentacyjnie.
- To przecież było widać. - Splótł dłonie na karku. - Cały czas się na ciebie gapił, wykorzystywał każdą chwilę, by odciągnąć cię od grupy, przychodził do ciebie... Tylko idiota by się nie zorientował.
Wyraz twarzy dwójki przyjaciół dobitnie świadczył o tym, że miał do czynienia z idiotami, którzy na dodatek woleliby akurat w tej kwestii nie zmądrzeć do końca swoich dni.
- Zaraz! - Lider uniósł palec wskazujący. - To, że Jackson chce pocałować Bambama, wywnioskowałeś tylko z jego ciągłego patrzenia się na niego?
Wesoły uśmieszek Marka zamienił się w niezadowolony grymas. Dlaczego nikt nigdy nie dowierzał jego inteligencji?!
- Powiedzmy, że przyjście Youngjae, który zapytał mnie, co nasze kochany dzieciak by zrobił, gdyby Jackson go pocałował, stanowiło małą podpowiedź - przyznał wreszcie, by od razu podkreślić. - MAŁĄ. W końcu to było tylko teoretyzowanie, tak?
- Mam nadzieję, że bez wahania odpowiedziałeś, iż Bambam zaaplikuje mu jeden z tych super ciosów, których nie powstrzyma nawet jego znajomość magicznej szermierki, czymkolwiek by to nie było? - JB ściszył głos, jakby obawiając się możliwości usłyszenia. Mimo wszystko w zamierzchłych czasach bycia trainee obawiał się Jacksona i choć teraz lęk przeminął, nie pragnął przypomnienia, dlaczego konkretnie czuł strach.
- Powiedziałem mu, że w ten sposób prawdopodobnie odbierze mu zdolność porozumiewania się na kilkanaście minut. - Rzucił okiem na wciąż nieco otępiałego Bambama. - Jak możemy zauważyć, miałem rację.
Lider nigdy nie myślał o sobie jako o homofobie. Przeciwnie. W tak nietolerancyjnym kraju, w jakim przyszło mu żyć, uważał się za jednego z tych światłych, oświeconych ludzi, którzy nie zaglądają innym pod kołdrę.
Do dzisiaj.
Bo tu nie chodziło o tolerancję jakiegoś odległego kolegi-geja czy uroczej pani lesbijki na ekranie komputera. Chodziło o orientację faceta, z którym MIESZKAŁ. Nie chciał nawet myśleć, co przeżywałby, gdyby tak jak Mark musiał dzielić z nim pokój. Nie mógł tego tak zostawić, musiał walczyć o waginopozytywność Jacksona!
- Bambam - odwrócił się do niego z obłędem w oczach - powiedz, przysięgnij mi, że dałeś mu w mordę.
Kolor policzków chłopaka wkroczył w zupełnie inny, nieskalany ludzkimi nazwami odcień czerwieni.
- Nie wiedziałem, jak zareagować, więc... - Spojrzał błagalnie na Marka.
- Cóż, ta sytuacja na pewno się powtórzy, więc już ustal sobie w głowie, co powiesz - tym razem przyjaciel nie wybawił go z opresji.
- Po co? - JB przysunął się bliżej z chorym zainteresowaniem na twarzy. Pozostali wymienili między sobą skonfundowane spojrzenia. - No co, nie muszę wiedzieć, co siedzi w mózgu tego psychopaty!
- Żeby sprawdzić, czy też go pocałuję, pacanie - sarknął nadspodziewanie ożywiony Bambam. - Ludzie nie całują innych ludzi po to, by wymienić płyny ustrojowe, wyobraź sobie.
- Przecież ty go w życiu nie pocałujesz! - oburzył się lider, puszczając mimo uszu drugą część wypowiedzi.
Mark pokręcił z politowaniem głową. Wstał z miejsca, by zejść kilka schodków w dół. Gdy jego głowa znajdowała się mniej więcej na wysokości głowy Bambama, odwrócił się do nich. Wziął dłonie tamtego w swoje i uśmiechnął się w ciepły, wręcz rodzicielski sposób.
- Kochanie, pamiętaj, że jesteśmy twoimi kumplami i niezależnie od wyboru będziemy z tobą...
- Jeżeli tylko wybierzesz słusznie, rzecz ja... Au, Mark, debilu, dlaczego?! - JB przesunął dłonią po brzuchu, na którym sekundę wcześniej znajdował się łokieć Marka.
Mark nagle objął chłopaka za szyję.
- Masz moje pełne wsparcie. I JB też. A jak będzie protestować, to najwyżej wyjaśnimy mu z resztą parę spraw, więc się nim nie przejmuj.



>>



Jackson był Wangiem i jako prawdziwy Wang od wczesnego dzieciństwa skupiał się na pogoni za pięknem. Uwielbiał obserwować pięknych ludzi, podziwiać piękne dzieła i kupować piękne rzeczy. Może nie brzmiało to zbyt różnorodnie, ale z pewnością poświęcał temu większą część swojego życia.
To on pierwszy dostrzegł zmiany, jakie zaszły w Bambamie. Nic nie zmieniło się nagle w sposób przypominające oglądanie serialu na przyspieszeniu, wszystko przebiegło bardzo subtelnie. Było to dość zaskakujące, biorąc pod uwagę, iż chłopak miał już siedemnaście lat, lecz Jackson nie zamierzał protestować. W końcu niemal od zawsze powtarzał, że Bambam wciąż musi wyewoluować w formę wyższą. Widocznie wreszcie mu się to udało.
Na początku Jackson był zazdrosny. Akceptował piękne rzeczy i pięknych ludzi, dopóki nie przyćmiewali go swoim blaskiem. Oczywiście był świadomy, że nikt inny nie zwraca na to uwagi, ale sama świadomość, iż Bambam jest w czymś od niego lepszy, niesamowicie go irytowała. Chłopak był bardziej lubiany przez fanów, nieustannie przeszkadzał mu w diabelskich planach wsypania proszku do prania do pralki, na dodatek był całkowitym antytalentem technicznym - potrafił zniszczyć nawet toster - a jakimś cudem i tak wszystko mu wybaczano. A przy tym był taki nieogarnięty i uroczy - Jackson czasami miał ochotę się porzygać. A teraz Bambam zaczął jeszcze aspirować do wyglądania lepiej niż on. Ta zniewaga wymagała krwi!
Chęć mszczenia się przeszła do historii dokładnie w momencie, kiedy ponownie się zobaczyli. Jackson zdawał sobie sprawę, jak to brzmiało, ale nie umiał tego określić inaczej... Gdy tylko go spotkał po raz kolejny w jakże romantycznym miejscu, jakim był korytarz zapełniony śmierdzącymi adidasami, zrozumiał co się dzieje. Usłyszał muzykę - skrzypce czy inne dziadostwo zaczęło bez ostrzeżenia szarpać strunami - trele ptaków dobiegły do jego uszu przez kilka ścian betonu, a odór potu wydobywający się z butów przekształcił się w zapach porównywalny z Chanel No.5. Wtedy udało mu się uciec, jednak szybko pojął, iż w niczym to nie pomogło. Otoczenie zmieniało się za każdym pieprzonym razem, kiedy tylko zauważał Bambama. Skrzypce nie przestawały rzępolić, ptaki zawodzić, wszystko jechało jakimiś perfumami pozabieranymi z szafki matki. W momencie, gdy nawet hamburgery zaczęły pachnieć różami, doszedł do wniosku, że albo postąpi jak totalny kretyn, albo strzeli sobie w łeb.
Wybór był oczywisty.



>>



JB westchnął ciężko. Potrafił znieść istnienie naprawdę wielu rzeczy, wliczając w to fetysz stóp i nielubienie hip-hopu. Czasami starał się nawet zrozumieć istnienie ludzi propagujących skatologię. Nie umiał jedynie pojąć tylko jednej jedynej rzeczy - tego, co działo się w głowie Bambama po pocałowaniu przez Jacksona. Próbował, pół dormu było mu świadkiem, że próbował, ale równie dobrze mógłby usiłować przesunąć głaz śliną.
- Więc następnym razem nie dasz mu w mordę, kiedy cię pocałuje? - Mark z jakiegoś dziwnego powodu chciał słuchać o problemach psychicznych Bambama.
Siedzieli w trzech w salonie, w ukryciu przed Jacksonem ustalając plan działania. To znaczy Mark z młodym ustalali, Lider służył jedynie jako wzdychający dodatek estetyczny. 
- Nie. - Bambam pokręcił głową. - Nie chcę, żeby... On musi zrozumieć, że ja też...
- Ależ oczywiście, nie musisz się przejmować! - Mark znowu uśmiechnął się w ten wyrozumiale rzygogenny sposób.
- Zaraz... - JB wyprostował się. - Młody, skoro ty masz siedemnaście lat, a Jackson dwadzieścia, tooo... Czy to przypadkiem nie jest pedofilia?
Pilot przeleciał tuż obok jego głowy, cudem unikając zderzenia. Mark otrzepał dłonie i powrócił do głośnego deklarowania wsparcia dla Bambama. Zupełnie jakby wcale przed chwilą nie zamierzył się na życie Bogu Ducha winnego lidera.
- Więc jak mu o tym powiesz?
- Cóż... - Młody nie brzmiał zbyt pewnie. - Pójdę z nim na hamburgery - często tak robimy, nie będzie niczego podejrzewać - a kiedy przyjdzie odpowiedni moment...
Dalsza część utonęła w przepełnionym egzaltacją okrzyku Marka, który rzucił się na Bambama, by go przytulić w sposób, w jaki czynią to samice gibbonów chroniące potomstwo. JB schował twarz w dłoniach. Powiedziałby coś, ale obawiał się ponownego ataku ze strony rozentuzjazmowanego kolegi. Zgodził się na wzięcie udziału w tym wszystkim, więc nawet nie miał jak protestować. Mógł jedynie uczestniczyć w omawianiu przyszłego związku pary mieszkających z nim kolegów. Z których jeden był nieletni.
Policja, proszę przyjechać do GOT7...?



>>



Choć Mark wraz z liderem już dawno opuścili dorm, Bambam wciąż siedział na kanapie. Czekał na Jacksona, by zaproponować mu wypełnienia pierwszej części genialnego planu - wyjścia na hamburgery. "Przez żołądek do serca, a przez serce do gaci" - jak to ujął Mark. Chłopak wciąż nie mógł opędzić się od wrażenia, iż coś pójdzie nie tak. Niby wszystko przeanalizował, ale wciąż... Cały ten plan brzmiał świetnie wtedy, kiedy opracowywał go z Markiem - w rzeczywistości mogło nie pójść tak różowo. Nie przewidzieli w końcu ataku zombie, tsunami ani istnienia dziewczyny Jacksona. Mark uważał, że te opcje nie wchodzą w grę, jednak...
- Nie musisz się przejmować, przecież to nie są oświadczyny.
Podskoczył, wyrwany z zamyślenia. Rozejrzał się po pomieszczeniu, ale nikogo nie dostrzegł. Głos dobiegał znikąd. Przełknął ślinę i podciągnął nogi na kanapę. Dotąd zdążył przestać wierzyć w potwory spod łóżka; możliwości istnienia tych spod sofy nie brał pod uwagę.
- W gruncie rzeczy mógłbyś jednak wstać, bo nie wyjdę.
Znowu ten głos. Bambam wychylił się, żeby sprawdzić, czy za uchylonymi drzwiami nie skrywa się jakiś średniej jakości żartowniś, ale nikogo nie zauważył. Odetchnął głęboko. Może Mark dosypał mu czegoś do jedzenia na dodanie odwagi?
- Mówię poważnie... DUSZĘ SIĘ, KURWA!
Bambam zeskoczył z mebla, rozglądając się nerwowo. Gdy spod kanapy w jego stronę wysunęła się jakaś blada dłoń, zaczął wrzeszczeć. Wynurzające się kolejno części ciała jedynie wspomagały go w biciu rekordu Guinnessa na najgłośniejszy krzyk. Przynajmniej dopóki nie wyłoniła się również głowa.
- Borze szumiący, młody - parsknął Jackson. - Ciesz się, że nikogo nie ma, bo jeszcze zadzwoniliby po wsparcie artyleryjskie.
- CO TY TU ROBISZ?! - Bambam odskoczył, uderzając głową o pobliski stolik na kawę. - Jak ty się tu znalazłeś?!
Wargi Jacksona ułożyły się w przeciągłym, złośliwym uśmiechu. Wyszedł spod kanapy, krzywiąc się niemiłosiernie, co zepsuło nieco efekt, ale po chwili, gdy usiadł po turecku naprzeciwko chłopaka, znowu wydawał się kontrolować sytuację.
- Mój drogi, musisz kiedyś wreszcie zrozumieć, że mój słynny intelekt nie jest jedynie kwestią wizerunkową. - Odgarnął włosy wystudiowanym gestem. - Wszystko słyszałem.
Bambamowi odebrało mowę. Był totalnie oszołomiony - nie wiedział tylko, czy bardziej z powodu nagłego zwiastowania Jacksona, czy...
- Powinieneś się cieszyć, że wszystko słyszałem. Mimo wszystko oszczędziłem nam czasu. - Jackson zmierzył go pełnym politowania wzrokiem. - Co to za podchody? Myślałem, że pocałunki są dostatecznym znakiem, iż mi się podobasz.
Cisza. Odgłosy miasta niespodziewanie odeszły w niebyt, pozostawiając w głowie Bambama jedynie dudniący "Crayon" G-Dragona. Chłopak nie był do końca pewien, co Bóg próbuje mu powiedzieć przez taki dobór repertuar, ale nie zamierzał narzekać.
- Więc... Cóż...
Jackson odetchnął ciężko.
- Miałem chwilę, nawet całkiem długą, i przećwiczyłem ten tekst parę razy, więc masz paść z powodu mojej elokwencji. - Odgiął palce. - Pozwól mi się zastanowić... Nasz ulubiony fast food to najlepszy lokal we wszechświecie, a ty chcesz mnie do niego zaprosić. Co więcej, pracuje tam przezajebista kelnerka, której widok w razie czego zrekompensuje mi twoje beznadziejne towarzystwo.
Bambam otworzył usta.
- B e z n a d z i e j n e?!
- Nie przerywaj mi! - Uniósł dłoń. - Podobasz mi się i oczywiście nie miałbym nic przeciwko wyjściu z tobą, ale musisz wiedzieć, że robię to tylko ze względu na twój wygląd.
Chłopak nadal nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Jackson kpił sobie z niego, żartował czy mówił serio? Czy w takim razie bezsensownie wziął to wszystko na poważnie? Czy...?
- Jednak naprawdę jesteś beznadziejny! - żachnął się Jackson, podnosząc się z miejsca. - Wcale nie chodzi o twój wygląd - zwyczajnie pragnę zapoznać się z twoim zajebistym gustem, o którego istnienie nawet cię nie podejrzewałem!
Podał młodemu rękę. Gdy ten również wstał, objął go władczo. Uśmiechnął się ten charakterystyczny łobuzerski sposób, który nadawał mu wygląd obalającego drugą butelkę rumu pirata, po czym znienacka go pocałował. Tym razem Bambam ani myślał uciekać.