piątek, 24 kwietnia 2015

SM Youth Detention Center - rozdział XII

Pairing: czysty, czysty HunHan (w końcu chłopcy są na wolności, muszą zająć się sobą)
Ostrzeżenia: przekleństwa, papierosy, prawie-seksy, więc szataństwo i pożoga jak zawsze
Co mam do powiedzenia: Ten rozdział jest drobnym fillerem. Nie oczekujcie gigantycznych, ważnych dla fabuły posunięć, to dopiero w następnym. Mimo wszystko chyba nawet paskudni młodociani kryminaliście potrzebują trochę odpoczynku, zanim dopuszczą się kolejnych przestępstw.



Nie byłem na to gotowy. Opuszczenie tych murów, ściągnięcie uniformu – nawet tylko na pewien okres – naprawało mnie prawdziwym przerażeniem. Jasne, chciałem się stąd wyrwać, pragnąłem tego bardziej niż wszystkich gier i czekolad świata, bardziej niż Romeo kiedykolwiek chciał Julii. Marzyłem o zachłyśnięciu się powietrzem przepełnionym wolnością i tym wspaniałym smogiem prosto z zatłoczonej ulicy. Wyobrażałem sobie z lubością, jak skracam papierosem życie o trzydzieści minut w jakiejś zajebistej knajpie, drugą dłonią nalewając sobie wódki. Chciałem rzucić się na swoje, pewnie już przykrótkie, łóżko, nakryć kocem i przespać resztę przepustki. Albo z miejsca iść do fryzjera, by przefarbować włosy na wszystkie kolory tęczy.
I jednocześnie się też bałem. Cholernie, muszę przyznać. Prawie trzy miesiące byłem odcięty od świata, pozbawiony stałego towarzystwa znajomych, rodziny... To było przytłaczające. Przedtem nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz czułem się, jakbym miał nawiązać kontakt z obcą cywilizacją. Co, jeżeli rodzice przemeblowali mój pokój? A Amber zapuściła włosy i zaczęła nosić spódniczki? A może...?
- Ja pierdolę. - Sehun po raz kolejny pociągnął za zamek torby.
Oddali nam rzeczy dzień przed wyjazdem, byśmy mogli się jako tako spakować. Cóż, miło z ich strony, mimo że raczej nikt nie miał zbyt wiele do pakowania. Poza jedną osobą. Sehun musiał upchać wszystko, co dostał od Minho i ojca do plecaka, z którym się pojawił w ośrodku cztery lata temu. Współczuliśmy mu wszyscy, nawet Tao próbował wyrazić jakiś smutek.
- Pomóc ci?
- Spierdalaj. - Sehun potrząsnął głową.
On denerwował się wyjściem jeszcze bardziej ode mnie. Odkąd potwierdzono przepustki skakał każdemu do gardła, próbował się na nas wyżywać, wróciły jego wszystkie tiki nerwowe. Nie, żebym się dziwił. Gdybym był w jego sytuacji, najprawdopodobniej schowałbym się w szafie i przeczekał tak święta.
- Naprawdę mogę ci pomóc – ciągnąłem, niezrażony. - Widzisz, ja już skończyłem. We dwóch łatwiej zapniemy, potrzymam i...
- S p i e r d a l a j.
Spokojnie, niemal w ślimaczym tempie odłożyłem walizkę pod drzwi. Potem, równie wolno, przeszedłem przez pokój, okazyjnie ziewając, i rozwaliłem się na łóżku. Obserwowanie szamoczącego się z torbą Sehuna sprawiało mi jakąś dziwną satysfakcję. Tym bardziej, iż doskonale wiedziałem, jaki będzie finał tej walki.
Po pięciu minutach chłopak rzucił ze złością torbą o podłogę i odetchnął ciężko.
- Luhan?
- Taaak? - zapytałem przesłodko.
- Mógłbyś mi pomóc?


***


Uwaga pierwsza: pokój pozostał w stanie niezmienionym.
Uwaga druga: Amber nie zapuściła włosów i wciąż wyglądała przy mnie jak prawilny facet.
Uwaga trzecia: wciąż miała tę irytującą zdolność dowiadywania się ode mnie absolutnie wszystkiego.
W dwie godziny, z przerwami na przeklinanie na bugi w PES-ie, streściłem cały pobyt w poprawczaku. Dziewczyna najpierw śmiała się z opisu nauczycieli, potem wkurwiała na D.O, martwiła stanem Lay, by wreszcie omal nie zabić mnie śmiechem, gdy opowiedziałem o „romansie” z Sehunem. Ominąłem tylko jedną rzecz – jego przeszłość. Nie chciałem o tym mówić ani tym bardziej zawieść zaufanie chłopaka.
Wieczorem wyszliśmy na spacer. Według wersji oficjalnej. Tak naprawdę pobiegliśmy wreszcie zapalić. Teoretycznie Amber już wcześniej została przyłapana z papierosem w dłoni przez moją mamę i nie usłyszała nawet słowa krytyki, ale woleliśmy nie ryzykować. Mimo wszystko tym razem na wstrętnego uzależnionego nie wyszłaby tylko ona. A ostatnią rzeczą, jaką chciałem słyszeć podczas krótkiego czasu z rodziną było wypominanie, że kopcę jak smok.
- Tak nie może być. - Amber oparła głowę na łańcuchu huśtawki. Plastikowe krzesełka znajdowały się za nisko, byśmy mogli faktycznie się bujać, więc tylko siedzieliśmy. - Serio, stary, to kompletnie popierdolone.
Kiedy się poznaliśmy, na samym początku szkoły, Lay opracował Skalę Amber (nazwaną też Skalą Amoku). Ocenialiśmy w ten sposób, jak bardzo zła jest nasza przyjaciółka i jak wielu ekstremalnie głupich, podyktowanych jedynie gniewem akcji będziemy musieli się spodziewać z jej strony. Dzięki niej również wiedzieliśmy, jakimi ewentualnymi zwrotami lub prezentami będziemy musieli ją przekupić, by powstrzymać przed rozsadzeniem torby, skateparku bądź nas. Przykładowo, gdy Amber zdradził chłopak, SA wynosiła niecałe cztery punkty. Po naszym złapaniu oscylowała około pięciu.
Po opowiedzeniu dziewczynie o Minho mogłem po raz pierwszy w życiu przysiąc, że SA po raz pierwszy osiągnęła sławetną ósemką. Chyba nie chciałem być tego świadkiem. Nawet teraz, kiedy już znudziła się rozwalaniem rzeczy i snuciem planów torturowania strażnika, na rzecz spokojnego analizowania możliwości dekapitacji.
- Wiem. - Huśtawka jękneła tak przeraźliwie, że zacząłem się poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie przytyłem na poprawczakowej karmie. - Ale nie mam żadnego pomysłu. Absolutnie nic, to chore, nigdy przedtem nie wyszło tak, żeby nic mi, kurwa, nie przychodziło to głowy.
- Ja pierdolę, zajebałabym go. - Potrząsnęła jedynie głową.
Oczywiście, że zrobiłaby to. Najpierw by go sprała, potem postawiła się naczelnikowi i zostałaby bohaterką poprawczaka. Albo bezdyskusyjnie wylądowałaby w ośrodku o zaostrzonym rygorze. Jej problem polegał na tym, iż nigdy nie dostrzegała tej drugiej, nieco gorszej opcji. Mój, że kompletnie ignorowałem pierwszą.

***


Następnego dnia obudził mnie dzwonek telefonu. Było to tak niecodzienne, że zamiast odebrać wpatrywałem się w urządzenie przez kilkanaście sekund. Odzwyczaiłem się. Odzwyczaiłem się od wysyłania wiadomości, kontaktowania z ludźmi i sprawdzania aktualizacji. Rodzice z pewnością nazwaliby to jedynym pozytywnym aspektem poprawczaka, Amber szaleństwem, a ja... A ja wpatrywałem się w wibrujący, wydający dźwięki telefon jak w nagle objawioną czwartą tajemnicę fatimską.
- Halo? - zapytałem nieśmiało, odbierając po dłuższej chwili.
- Czekam, aż zadzwonisz – poinformował mnie zimny głos. - Długo czekam.
Kilka chwil zajęło mi zorientowanie się, z kim mam do czynienia. Omal nie wyplułem na podłogę pitej właśnie wody.
- Sehun?! - parsknąłem.
Już prawie zapomniałem, że dałem mu swój numer, adres, duszę i ostatnią paczkę zapałek. To ostatnie zamierzałem odzyskać.
- Bardzo, bardzo długo czekam.
Rozłączył się.


***


Umówiliśmy się blisko mojego domu, po raz enty błogosławiłem rodziców, że kupili mieszkanie w centrum miasta. Miałem więcej czasu na dwukrotne umycie się, pomalowanie oczu, zmazanie makijażu, przebranie się, zjedzenie tysiąca miętowych gum, ponowne przebranie się, zrobienie setki fikołków i wypalenie dwóch papierosów. Rodzicom powiedziałem, że wychodzę z dziewczyną. Byli zdziwieni, ale nie zadawali pytań. Jak zawsze.
Sehun już siedział w kafejce. Nie wiedziałem, czy zawsze przychodził przed czasem, czy też się stresował; nie wyglądał na jakoś tragicznie spiętego. Jasne, fioletowe włosy wymykały się spod wełnianej czapki, tak bardzo niepasującej do jego... charakteru? Osobowości? Stylu, który sobie uzbdurałem, że powinien reprezentować?
Podszedłem do niego, gdy zaczął się bawić telefonem. Chyba nowym, jak zauważyłem kątem oka. Nie przywitałem się, od razu usiadłem naprzeciwko. Ktoś zapomniał o włączeniu klimatyzacji, powietrze było ciężkie i wilgotne od ubrań parujących w cieple gigantycznych lamp. Z głośników dobiegała jakaś jazzowa składanka, którą prawdopodobnie zmuszała Ellę Fitzgerald do nieustannego przewracania się w grobie.
- Cześć – powiedział wreszcie po długich sekundach milczenia.
- Cześć – odpowiedziałem, przeklinając w duchu system edukacji, który wycofał z programu nauczanie prowadzenia rozmów.
Wydawało mi się, że muzyka staje się coraz głośniejsza, zagłusza wszystko, przebija się przez czaszkę i eksterminuje wszystkie pomysły na rozpoczęcie konwersacji. Sehun chyba nic takiego nie słyszał, skupił się na gmeraniu rurką w kostkach lodu w swojej szklance. Wybełkotałem coś pod nosem, coś o potrzebie zamówienia czegoś do picia i uciekłem pod barek.
Stałem w kolejce, błagając w duszy każdego przede mną, by brał coraz więcej rzeczy, a sprzedawcę o coraz wolniejsze ich wydawanie. Kiedy przyłapałem się na mechanicznym wpuszczaniu innych, jakże komiksowo przyjebałem głową w ścianę.
Ja pierdolę, to tylko Sehun. Nie jakaś straszna dziewczyna, z którą musiałem się umówić, żeby uspokoić siedzącą dwa stoliki dalej babcię. Ani nie poszedłem właśnie na randkę z seryjnym mordercą, zamierzającym mnie zastrzelić od razu po opuszczeniu lokacji. To był jebany Sehun, który całkiem niedawno mnie pieprzył. Było już za późno, żeby wstydzić się czegokolwiek, kurwa mać.
Odwróciłem się na pięcie i wróciłem do stolika.
- A gdzie picie...? - Sehun uniósł głowę.
- Postanowiłem, że nie będę marnować cennych chwil z tobą w kolejce. - Skłoniłem się prześmiewczo.
Protekcjonalność jego spojrzenia niemal wgniotła mnie w fotel.
- Proszę?
- Śniłem o tobie przez kilkadziesiąt godzin, daj się sobą nacieszyć!
Chciał zamaskować zmieszanie uniesieniem brwi, jednak nie dałem się zwieść. Omal nie parsknąłem, gdy czerwone plamy stopniowo ogarnęły całą jego twarz. Cóż, jeżeli tak wyglądali rumieniący się ludzie, zamierzałem z tym skończyć raz na zawsze. Mimo że Sehun wyglądał tak całkiem... Nie, słowo „uroczo” nie przeszłoby mi przez usta.
- Czy ty się czegoś nawdychałeś? - zapytał twardo, próbując ratować resztki godności.
- Ciebie! - zawołałem z emfazą.
Tym razem nie wytrzymałem. Gdy znowu zobaczyłem całkowitą dezorientację w jego oczach, wybuchnąłem śmiechem. Po krótkiej chwili poczułem jego obcas w okolicach goleni.
- Nie jesteś zabawny.
- Oczywiście, że jestem.
Przez krótką chwilę wyglądał, jakby zamierzał mnie zamordować. A potem... Potem się po prostu roześmiał. Nie w gorzki ani stłumiony sposób, jak robił to dotychczas. Cała jego twarz pomarszczyła się zabawnie, to było niedorzeczne, że miał tyle mięśni mimicznych.
Powiedziałem coś jeszcze, chyba nic wyjątkowego, ale z niewiadomych przyczyn jeszcze bardziej wzmogło to rozbawienie chłopaka. Chichotał, krztusił się, rechotał i kasłał. Niektórzy ludzie odwracali się w naszym kierunku, szukając źródła tego niepokojącego, bliźniaczo podobnego do warczenia kosiarki dźwięku, któryś z członków obsługi wreszcie załapał, jak działa klimatyzacja, dzieciaki w kolejce obrzucały się przezwiskami. A ja... Ja chyba byłem zakochany.

***


Spotykaliśmy się niemal cały czas, przynajmniej na początku. Sehun albo przebywał z ojcem, albo ze mną; zastanawiałem się, czy nie zaczyna mu się to nudzić. Potem nagle coś się zmieniło. Nie potrafiłem tego określić, ale nie sposób było tego nie zauważyć.
To był chyba ten moment, kiedy zaczęło się robić trochę... głupio. Przedtem, w poprawczaku wszystko było w porządku. Nie odzywaliśmy się do siebie, nagle zaczęliśmy, polubiliśmy, pocałowaliśmy, pobiliśmy setki razy i ostatecznie przespaliśmy. Wszystkie cele normalnej relacji zostały osiągnięte. Teraz... nie wiedzieliśmy co z tym zrobić. Przynajmniej ja nie wiedziałem. Miałem ni stąd, ni zowąd pocałować Sehuna na przejściu dla pieszych, zmusić do tańca w deszczu, po czym wykorzystując modulację głosu znaną jako „uwodzicielski szept” zaproponować seks? Nie dość, że nie potrafiłbym się zabrać do czegoś takiego, to dodatkowo wątpiłem, by zareagował pozytywnie. Byłem w stanie wyobrazić sobie jego minę, jakbym zapytał, czy chce pójść do mojego pokoju. Prawdopodobnie parsknąłby śmiechem. Jak ja na jego miejscu.
Dlatego nie poruszałem tematu. I po prostu się spotykaliśmy. Nic więcej.



***


Stałem pośrodku pustego placu zabaw, czując się jak wystawiony do wiatru pedofil. Czekałem kilkanaście minut, omal nie zwariowałem od zniecierpliwienia połączonego z jakimś głupim lękiem, paranoją, syndromem porzuconego psa. Serce kołatało, pociłem się, full zestaw tego gówna, którego nie chcesz nigdy dostać przed spotkaniem z kimkolwiek. Bo sprawia, że wyglądasz jak Katy Perry bez makijażu.
Kiedy zobaczyłem z daleka tego idiotę, wszystko minęło tak niespodziewanie, iż poczułem się autentycznie nieswojo. Słyszałem o zauroczeniach leczących rany kłute czy postrzałowe, ale wyjątkowo nie znajdowałem się w żadnej z bajek Disneya.
- Chodźmy do ciebie – powiedział na przywitanie chłopak, dla którego stałem dwie godziny w korku, pomyliłem drogę i przebiegłem trzy mosty. Rychło w czas mnie informujesz, kurwa.
- Mogłeś zadzwonić – wycedziłem, czując jak wszystkie romantyczne zamiary względem tego palanta ulatniają się kursem ekspresowym.
- Przestań się wkurwiać, zmieniłem zdanie. I nie mów nic o marnowaniu czasu, ponoć mieszkasz blisko.
Okej, trochę przesadziłem z tymi korkami i mostami. Ale pomyliłem drogę! I rozerwałem płaszcz w metrze!
- Poza tym – ciągnął – możemy pojechać.
Chyba wolałem nie wiedzieć, o czym mówi.


***


Okej, na pewno wolałem nie wiedzieć, o czym mówi.
Sehun miał auto.
To znaczy niedosłownie „miał”, ponieważ tak naprawdę nie dostał go od nikogo ani nie kupił, po prostu „pożyczył”. Od kochającego tatusia, rzecz jasna.
Zasadniczy problem z tym autem polegał na tym, że Sehun nie umiał go prowadzić. W ogóle nie potrafił niczego prowadzić. Miał na to jednak doskonałą koncepcję! Zamierzał wrobić w prowadzenie – oraz ewentualny mandat – mnie. Gdy plan niezbyt się powiódł z racji mojej odpowiedzialnej (patrz, mamo!) odmowy, po prostu wepchnął się na siedzenie kierowcy i nacisnął pedał gazu.
Szczerze mówiąc, czułem się przy Sehunie jak instruktor jazdy. Jasne, może nie znałem połowy znaków i niekoniecznie ogarniałem, jaki wszyscy mają problem z podwójną ciągłą, ale za to doskonale rozumiałem, co oznacza czerwone oraz zielone światło. Sehun już niekoniecznie.
Kiedy boskim, wymodlonym przeze mnie cudem wylądowaliśmy na parkingu przed moim domem w jednym kawałku, natychmiast wyskoczyłem na zewnątrz. I także od razu tego pożałowałem.
Co to było? - zapytał mój mózg.
Jechałem samochodem z Sehunem, wyjaśniłem usłużnie.
Ciało ludzkie nie jest odporne na takie przeciążenia... ani na takich kierowców, zauważył słabo mózg i zawrócił mi w głowie.
Przestąpiłem chwiejnie dwa kroki, by po chwili zmierzyć się nieuchronnym przeznaczeniem. A dosłownie – jebnąłem głową o chodnik.


***


Jeszcze nigdy nie widziałem tak jasnego nieba. Było najbardziej niebieskim ze wszystkich nieb, jakie widziałem w życiu. Pozbawione żadnych chmurzastych skaz, oszołomiające, czyste i...
- O kurwa, jednak żyjesz!
Niebo zasłoniła mi fioletowa czupryna jakiegoś debila. Od razu zatęskniłem za brakiem przytomności.
- Żałuję – próbowałem warknąć.
- Myślałem, że umarłeś, a twoja matka zawlokła mnie tutaj, żeby za karę zamordować!
Podniosłem z trudem głowę. Aha, znajdowałem się na łóżku we własnym pokoju. A najbardziej niebieskim ze wszystkich nieb był mój sufit. Skoro tak kończyli wszyscy romantycy...
- Matki z reguły nie mordują ludzi – zauważyłem nadspodziewanie sensownie.
- Twoja wyglądała, jakby miała taki zamiar.
Potrafiłem to sobie wyobrazić - mama z żądzą mordu w oczach, ciągnącą za kaptur przerażonego zabójcę swojego dziecka. Za to ni chuja nie umiałem wyobrazić sobie zaoferowanego Sehuna, który wykrzykuje najprostsze zdania i szeroko otwiera usta. A jednak to się działo. W ciągu tych kilku dni Oh Sehun doznawał cywilizacyjnej przemiany na moich oczach. Dzisiejsza sytuacja jedynie tego dopełniła. Cóż, na pewno miało to związek z naszym miejscem pobytu. Wątpiłem, by Sehun poczuł się w poprawczaku choć minimalnie tak nieskrępowany jak teraz. Oczywiście, wciąż chodził wkurwiony, gotowy zajebać za krzywe spojrzenie, ale nie hamował już tych... bardziej pozytywnych emocji. I dużo się śmiał. Zazwyczaj ze mnie.
- Skoro wszystko w porządku, może ktoś mi wytłumaczyć, co się wydarzyło? - Mama wysunęła się totalnie znikąd. Czyli zza drzwi.
- Nie uwierzysz. - Uniosłem dłonie.
- Powinieneś raczej mieć nadzieję, że uwierzę – fuknęła.
Chciałem powiedzieć coś jeszcze, ale już odeszła. Słyszałem jej kroki na schodach; kiedyś potrafiłem na ich podstawie ocenić nastrój przechodzącego. Te nie brzmiały, jakby mama była wyjątkowo zła. W ogóle zła. Prędzej rozbawiona.
Odwróciłem głowę od drzwi, natrafiając na wpatrzony we mnie, skupiony wzrok Sehuna. Nie zamrugał, gdy pomachałem dłonią przed jego nosem.
- Twoja matka mnie opieprzyła, a z ciebie się tylko śmiała.
- Nic dziwnego. - Podniosłem z biurka szklankę wody. - Dzieli moich znajomych na trzy kategorie: „kłopotliwi”, „niemyślący” i „pakujący Luhana w gówno”. I ma całkowitą rację, z nikim innym się nie zadaję.
Niespodziewanie wyciągnął mi szklankę z ręki, by bez skrupułów wychlać całą zawartość.
- A ja? Do której pasuję? - zapytał z jakimś dziecinnym rodzajem ekscytacji w głosie.
- Myślę, że „niemyślący”.
- „Niemyślący”?!
- Tak – byłem bezwzględny.
Szklanka głośno uderzyła o blat, Sehun przewrócił mnie na plecy, wywołując irytujące deja vu. Tym razem się nie poddałem, chodziło o mój honor! Objąłem go nogami, by zacząć się siłować, lecz chłopak natychmiast się wyprostował. Poczułem jego dłonie w okolicach splotu słonecznego. Nie spanikowałem, ku własnemu zdziwieniu, tylko wymierzyłem bezpośredni cios w jego brzuch. Sehun kaszlnął i przeklął co najmniej złowieszczo, jednak przerwał ataki. Dyszeliśmy jak zepsute parowozy, on dodatkowo wypuścił pod nosem wiązankę. Czyżby doszło do pierwszego w historii remisu?
Nie, to było zawieszenie broni. Sehun położył się na mnie, chyba był po prostu zmęczony. Uspokajał się. Słuchanie, jak jego oddech powoli staje się coraz bardziej miarowy i cichy, sprawiało mi przyjemność. Prawie tak dużą jak trzymanie chłopaka na sobie.
- „Niemyślący”? - Jego usta otarły się delikatnie o moje ucho. Zadrżałem. - Uważasz, że jestem „niemyślący”?
- Nie mam pojęcia.
Prawdopodobnie odpowiedziałbym tak samo na każde pytanie, które zadałby w tej chwili. Skupiałem się jedynie na dreszczu, przebiegającym przez cały kręgosłup, ilekroć jego włosy dotykały mojej twarzy.
- Luhan – potrząsnął głową – im bardziej cię poznaję, tym za większego idiotę cię uważam. Jestem rozczarowany.
Przysunął usta, zanim w ogóle zdążyłem zarejestrować całe wydarzenie. A co dopiero się przygotować. Chwycił moje wargi między swoje i nie puszczał przez chwilę, chyba chcąc mi przypomnieć, jak chropowate i popękane są. Jak gdybym potrzebował przypomnienia.
- Dzięki Bogu, że uważałem cię za kompletnego kretyna już od samego początku, nie mogłem się rozczarować. - Odsunąłem się na moment.
Jego oddech przyjemnie połaskotał moją twarz, miałem go tak blisko, że prawie nie czułem potrzeby całowania. To znaczy być może bym jej nie czuł, nie próbowałem. Impulsywnie wyciągnąłem rękę w stronę jego głowy. Zauważył to, lecz nie skomentował. Sam chwycił mnie za włosy i przyciągnął ponownie.
Początkowo nie wiedziałem, co powinienem robić, gdy błądził dłońmi po moim brzuchu, biodrach i udach. Nieśmiało przesunąłem ręką po materiale jego koszulki; nie usłyszałem żadnych protestów, więc zacisnąłem na niej palce.
Krótka chwila na oddech, nie mogliśmy się pozbyć głupkowatych uśmiechów. Szczerzący się jak ostatni debil Sehun wyglądał tak aseksualnie, że moje libido powinno wylądować w Kotlinie Turfańskiej. Nie wylądowało.
Uniosłem głowę, by dać mu do zrozumienia, że chcę więcej, jeszcze, bardziej, mocniej. Sehun zwęził oczy, wbrew temu, co ewidentnie sądził, nadało mu to nie wygląd groźnego tygrysa, ale zirytowanego szczeniaka. Parsknąłem śmiechem.
Nie było już delikatnie, nie pozostawialiśmy sobie miejsca na oddech podczas pocałunków. Usta i języki łączyły się, on coś mówił, ja nie czułem płuc.
Kiedy odsunął głowę, głośno zaciągnąłem się powietrzem, dziękując Bogu – który prawdopodobnie właśnie patrzył w drugą stronę, daleko o spedalonego niewiernego – za chwilę przerwy. A potem Sehun ściągnął mi spodnie i zrozumiałem, że przerwa była tylko ułudą. Jego dłoń na moich udach sprawiła, że uderzyłem głową w ścianę.
Nie przejął się tym. Ja też.

***




- Cześć.
- Cześć.
Żegnaliśmy się na korytarzu. Wolałem nie fundować rodzicom scenki, kiedy to rzucam się na jakiegoś innego faceta w ramach familijnej kolacji. Przynajmniej nie w ich obecności.
- Do jutra. - Sehun wsadził dłonie do kieszeni za dużej kurtki, bez uniformu wyglądał zdecydowanie bardziej nieporadnie. - Czy kiedyś tam.
- Do jutra. - Uśmiechnąłem się.
Stanęłem na palcach, by pocałować go niespodziewanie, w sumie to jedynie musnąć jego usta, zanim odskoczył. Nie dostrzegłem na jego twarzy gniewu ani strachu, bardziej... zmieszanie. Pocałowałem go jeszcze raz. Zamierzałem nacieszyć się tym Sehunem przed powrotem do poprawczaka. Potem mogłem już nie mieć okazji.
Wróciłem do mieszkania i z głośnym westchnieniem zamknąłem drzwi. Przeszedłem przez korytarz lekkim krokiem, czując się jak bohaterowie tych wszystkich dram, których nienawidziłem. Miałem nawet zamiar robić to, co oni. Tak, właśnie przyznałem, że chcę pisać w różowym pamiętniku o jakimś chłopaku i śpiewać podczas golenia. Czy mogłem się bardziej upodlić?
- Ładna dziewczyna. - Tato siedział w salonie, nie zauważyłem go.
Zatrzymałem się gwałtownie, niemal jakby przede mną pojawił się fragment Muru Berlińskiego.
- C-co...? - wydukałem.
- Wygląda na to, że się dogadujecie. - Tato nawet nie podniósł wzroku znad komputera. - Nic nie powiem mamie, spokojnie. Ciesz się, bo gdyby nie wyszła z domu, nie trzeba byłoby niczego mówić.
Jeżeli przed chwilą pragnąłem fruwać, to teraz chciałem jedynie zakopać się po drugiej stronie globu. Mój ojciec słyszał, jak Sehun robił mi loda. S ł y s z a ł to. Czy to był ten moment, kiedy spalałem się ze wstydu? Tak, to było właśnie to.
Monolog wewnętrzny przerwał mi nagły dzwonek do drzwi. Przełknąłem ślinę. Jeśli był to Sehun, który czegoś zapomniał... Cóż, nie zamierzałem go wpuszczać. Ani widzieć. Przez najbliższe tysiąc lat. Nie ze świadomością, że...
- Otwórz, Lu, może to twoja dziewczyna wróciła. - Tato ewidentnie się ze mnie nabijał.
Najeżyłem się, jednak nie wdawałem się w dyskusję. Za bardzo przytłaczało mnie zażenowanie. Na widok Amber poczułem niemal namacalną ulgę.
- Mam adres. - Wystawiła w moim kierunku kartkę.
Obdarzyłem ją niespecjalnie inteligentnym spojrzeniem, całkowicie zdezorientowany. Co, kurwa? Jaki, kurwa, adres? Po chuj mi jakiś adres?
- Adres? - ująłem nieco grzeczniej swoje myśli.
Dziewczyna potrząsnęła głową z zarozumiałym uśmiechem. Wyglądała jak jeden z tych wkurwiających filmowych bohaterów, którzy zawsze mieli w chuj informacji, ale zamiast pomagać innym, woleli jedynie kręcić głowami i wyglądać tajemniczo. Szczęśliwie Amber jedynie tak wyglądała, ponieważ jak zawsze nie pierdoliła bez sensu, tylko od razu przeszła do meritum:
- Mam adres – powtórzyła. - Zdobyłam adres Minho. T e g o Minho.
O kurwa.

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Polowanie na mokre wiewiórki - część pierwsza

Pairing: Krisyeol (Wu Yifan x Chanyeol)
Tematyka: dżadżoi, AU paskudne, koszykówka, odkrywanie orientacji, jeszcze więcej koszykówki
Ostrzeżenia: przekleństwa, papierosy, jakieś tam wzmianki o istnieniu popędu seksualnego
Co tam: Wiem, że najpierw miały być dokończone starsze opowiadania. Wiem, naprawdę. I tak się kiedyś stanie. Kiedyś. Jak na razie macie nowego Krisyeola.
Poprawczak pojawi się w przeciągu dwóch tygodni, o ile w moim ogródku nie wyląduje TARDIS.



Usiadłem w ławce, nie dowierzając zaistniałej sytuacji. Jakim cudem jeszcze nic się nie zawaliło? Żadnych krzyków, ostatnich tchnień, bębnienia ziemi? Brak nawet śladu po najmniejszym tsunami? Czy apokalipsa naprawdę miała nie nadejść?
Położyłem głowę na blacie. Świat znowu mnie rozczarował. Bóg zignorował błagalne modły i dopuścił, by rok szkolny dalej trwał.
Wbrew pozorom nie nienawidziłem szkoły. Nie traktowałem jej jako najgorszej rzeczy na świecie, nawet lubiłem niektóre zajęcia, ludzi, zespół i drużynę koszykówki. Ale nie o ósmej rano. O ósmej rano nienawidziłem nawet smażonego mięsa.
Nałożyłem torbę na głowę. Miałem dość społeczeństwa jak na dzisiaj. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że być może schowania głowy do plecaka nie rozwiąże wszystkich moich problemów, ale wolałem się w to nie wgłębiać.
Ławka zadrżała, gdy ktoś rzucił na nią wypełniony plecak. Nie musiałem podnosić głowy – zresztą nie zamierzałem jej wyciągać z torby – by wiedzieć, kto właśnie usiadł obok.
- Przestań zachowywać się jak pojeb. - Baekhyun dźgnął mnie długopisem w łopatkę.
Nie zareagowałem. Po chwili ciszy chłopak westchnął ciężko – jakby myślał, że obchodzi mnie jego dezaprobata! - rozpiął swój plecak i też wsunął tam łeb.
Czasami kochałem nasze połączenie dusz.


***


Staliśmy ze znajomymi na korytarzu, omawiając wszystko, co powinni omawiać statystyczni nastolatkowie. Dziewczyny, sport, komiksy, jedzenie, kolorowe długopisy, Illuminati, filmiki ze słodkimi kotami i ludźmi spadającymi z dachu, lekcje, prace domowe. Dokładnie w tej kolejności.
Z każdym wypowiedzianym słowem zdawałem sobie sprawę, jak bardzo monotonnie zapowiada się ten semestr. Nie wymagałem wiele, jedno trzęsienie ziemi czy samobójstwo nauczyciela w zupełności by mi wystarczyło. Jak dotąd najbardziej emocjonującym wydarzeniem w szkole była październikowa inspekcja sanitarna.
Jak na zawołanie brutalne uderzenie w ramię pchnęło mnie na ścianę. Zatoczyłem się, czując się jak podczas pierwszej przygody z alkoholem. Tylko że tym razem nie było mi ani lekko, ani przyjemnie.
Czyjaś ręka pociągnęła mnie do pionu i znowu stałem naprzeciwko przyjaciół. Baekhyun potrząsnął głową, wskazując kciukiem oddalającą się postać.
- Kris.
Kris? Tak nazywał się buldożer, który niemal zrównał mnie z ziemią?
- To nowy, jest w trzeciej klasie.
Nowy? Czyli był człowiekiem. Cóż, buldożerowi mogłem przepuścić, trzecioklasiście niekoniecznie. Chyba że takiemu o wymiarach trzy na trzy metry.
- Nie zauważył cię – próbowała tłumaczyć któraś z dziewczyn – rozmawiał przez telefon i po prostu biegł, potrącając wszystkich po drodze.
Machnąłem dłonią. Nie obchodził mnie kontekst sytuacji, ważne było to, że prawie mnie wywrócił. I to bez ostrzeżenia!
Krisie, trzecioklasisto, nędzna kreaturo aspirująca do zostania buldożerem, znajdę cię.


***


Rodzice znowu zaczęli się kłócić, więc opuściłem dom w trybie ekspresowym. Ze słuchawkami na uszach przemierzałem połacie osiedlowego podwórka, nie bardzo mając plan na resztę wieczoru. Nie mogłem zadzwonić do Baekhyuna – o tej porze właśnie zaczynał zajęcia ze śpiewu – a z pozostałymi jakoś nie miałem ochoty się widzieć. W normalnej sytuacji poszedłbym do kina, ale wszystkie pieniądze przepuściłem na wzmacniacze do perkusji. Byłem wrakiem człowieka.
Poprawiłem kaptur i rozłożyłem się na niskiej ławce. Rodzice potrafili wydzierać się na siebie namiętnie i z pasją przez długie godziny, musiałem trochę tutaj posiedzieć.
Po dziesięciu minutach telefon przypomniał sobie, że jednak zapomniałem go naładować. Nie zamierzałem jednak przerywać słuchania muzyki z tak błahego powodu! Szczególnie, że słuchałem 2NE1. Jęknąłem głośno, gdy bateria padła dokładnie przed rozpoczęciem zwrotki Sandary Park. Ten dzień naprawdę nie mógł wyglądać gorzej.
A jednak mógł. W moją stronę szedł obraz niezwykłej indywidualności, niemalże rozjaśniający wszechobecną mgłę swą oryginalnością. Inaczej mówiąc, czekało mnie spotkanie z dresikiem.
Naciągnąłem kaptur na głowę – odstające jak hipsterzy na czarnej mszy uszy nadawały mi zbyt dziecinny wygląd – i przyjąłem groźną minę. Przynajmniej miałem nadzieję, że była groźna.
Dres usiadł po drugiej stronie ławki, nie komentując niczego, nie rzucając nawet jednym swojskim „kurwa”. Zmierzyłem go podejrzliwym wzrokiem, lecz gdy po parudziesięciu sekundach dalej się na mnie nie rzucił, dałem spokój.
- Masz ogień? - zapytał nagle.
Miałem. Nawet podpisany, właśnie na wypadek takich sytuacji.
Nieznajomy – bo na niego ewoluował z bycia „dresem”, nie mogłem tak nazywać kogoś, kto nie próbował zatłuc wszystkiego, co nie porusza się w stadzie – nie umiał palić. Zaciągał się płytko, co jakiś czas nieudolnie maskował krztuszenie. Może to był jego pierwszy raz? Może stało się coś okropnego i nie potrafił się inaczej uspokoić? A może szykował się na wielką imprezę, podczas której musiał udowodnić znajomym, że nie jest ciotą?
Chciałem tego wszystkiego się dowiedzieć, zrozumieć, ale bałem zapytać. Zresztą i tak zamierzałem o tym wszystkim zapomnieć. Miałem na głowie tyle rzeczy, naprawdę nie było czasu na zajmowanie się problemami krztuszących się dresów. Podniosłem się szybko, trochę za szybko. Dopiero w domu zorientowałem się, iż zostawiłem mu zapalniczkę.


***


Kris tak naprawdę nazywał się Wu Yifan. Był Chińczykiem, od dziesiątego roku życia mieszkał w Kanadzie, do Korei przyjechał chuj wie po co. Poza tym nie znosił matematyki, jego lewa słuchawka była zepsuta, a prawa stopa minimalnie dłuższa od drugiej. No i pracował jako model. I całkiem nieźle zarabiał.
Tego wszystkiego dowiedziałem się od szkolnych plotkarek w niecałe cztery minuty. Poczułem m i n i m a l n e uczucie zazdrości. Facet był w szkole jeden dzień, a już założyli mu fanklub. Nie, żebym sam takiego nie miał. Byłem wysoki, przystojny, miałem zajebisty głos i grałem w koszykówkę. Ale mimo wszystko u mnie pierwsze fanki pojawiły się mniej więcej po dwóch miesiącach. To pewnie przez te odstające uszy.
- Ciekawe, dlaczego wzięli go na modela – zastanowiłem się, oglądając podstawione pod nos zdjęcie. - Przecież w ogóle nie jest przystojny.
Dziewczęta wymieniły między sobą rozbawione spojrzenia. Wcale nie byłem zazdrosny, po prostu mówiłem prawdę!
- Nie jest przystojny? - parsknęła któraś.
- Oczywiście, że nie – ciągnąłem. - Kris jest najbrzydszym modelem, jakiego widziałem w życiu. A jestem fanem Deela Kensa.
Z twarzy mojej rozmówczyni nagle zniknął pełen politowania uśmieszek. Kilka osób wstrzymało oddech, bynajmniej nie z powodu mojego śmiałego stanowiska. Kris stał dokładnie za mną.
- Ja nie jestem przystojny? - sarknął.
Gdybym był obiektywny, natychmiast odwołałbym swoje słowa. Kris wyglądał jak personifikacja słowa „przystojny”, jego zdjęcie z pewnością znajdowało się w encyklopedii obok tego hasła. Miał specyficzne, nieco za ostre rysy twarzy, ale wzrostem, szerokimi ramionami oraz przerażająco wystającymi obojczykami nadrabiał absolutnie wszystko.
Cóż za szczęście, że byłem tylko zawistnym człowiekiem, który umiał bezwstydnie kłamać.
- No nie jesteś. - Wzruszyłem ramionami. - Wyglądasz jak wiewiórka. Blond wiewiórka ze wścieklizną.
Dostrzegłem w jego oczach ogromną, czysto pierwotną żądzę mordu. Tę, dzięki której nasi przodkowie prowadzili walki plemienne i polowali na mamuty czy inne tygrysy szablozębne. W duszy podziękowałem losowi, że urodziłem się w dwudziestym pierwszym wieku i Kris nie mógł w ramach zemsty przebić mnie oszczepem. Nie, żebym się wystraszył.


***


Prawdopodobnie nienawiść moja i Krisa skończyłaby się na docinkach rzucanych z drugiego końca korytarza, podstawianiu nogi i wrzucaniu rzeczy do śmietnika. Prawdopodobnie, bowiem mogłem jedynie spekulować. Ponieważ się tak nie skończyła. I tylko z powodu jednej jedynej rzeczy.
Koszykówki.
Kris był dobry. Bardziej niż dobry. Niby wiedziałem, że w Kanadzie pełnił funkcje kapitana i nawet coś wygrywali, ale traktowałem to jedynie jako anegdotkę. Dopóki nie zgłosił się do drużyny i nie zagrał z nami pierwszego treningu.
Nigdy nie powiedziałbym, że trener może kompletnie stracić głowę, zmienić kapitana tuż przed eliminacjami i podarować mu niemal nieograniczoną władzę. Ale tak właśnie się stało.
Tym sposobem nie tylko musiałem patrzeć na mordę Krisa podczas zajęć pozalekcyjnych, to jeszcze na dodatek mógł mi rozkazywać. I czynił to nad wyraz chętnie.
Każdego dnia w szatni fantazjowałem o utopieniu go pod prysznicem.


***


Kris w ogóle nie miał przyjaciół. Nie dziwiło mnie to, nikt normalny nie zbliżyłby się do kogoś takiego, ale niektórym wydawało się to podejrzane. „Niektórym”, czyli Baekhyunowi. Miał nawet okres chodzenia za nowym, by odkryć jakąś jego straszną tajemnicą. Nakręcił na to mnóstwo ludzi, szczególnie zafascynowane „Zmierzchem” i jego pochodnymi dziewczyny, które z lubością dopatrywały się w chamskiej i wkurwiającej postawie Krisa jakichś oznak wampiryzmu.
Dla mnie debil po prostu się izolował. Uważał za lepszego od nas wszystkich, niegodnych chwili rozmowy. Pomysły Baekhyuna doprowadzały mnie do szewskiej pasji. Żeby nie było – życzyłem Krisowi autentycznie jak najgorzej, ale nawet ja miałem na tyle przyzwoitości, by nie posądzać go o bycie sparklującą pijawką.


***


Nie powołał mnie na pierwszy mecz. Tak po prostu. Porozmawiał z trenerem i doszli do wniosku, że nie jestem jeszcze gotowy. Nie wdawałem się w dyskusję, jedynie zacisnąłem zęby i skinąłem głową. Nie mogłem dać mu satysfakcji.
Całe drugie spotkanie przesiedziałem na ławce rezerwowych. Jako jedyny przez cały mecz nie wszedłem na boisko.
Przeszliśmy eliminacje, zaczęło robić się poważnie. Kiedy nie usłyszałem swojego nazwiska podczas wyczytywania listy powołanych, bez słowa oddałem koszulkę.


***


Sukcesywnie unikałem wszystkich przez dwa tygodnie. Rodzice przestali niemal pojawiać się w domu, więc nikt nie zmuszał mnie do chodzenia do szkoły, Baekhyun był chyba zbyt zajęty lataniem za przypadkowo poznaną kelnerką, by zauważyć moją absencję, a próby zespołu i tak zawieszono z powodu przeziębienia wokalisty. Kilku znajomych z drużyny koszykarskiej, którzy przyszli dwa dni po mojej rezygnacji, nawet nie wpuściłem do domu.
Całymi godzinami leżałem na dywanie w pozycji embrionalnej, słuchając X Japan i Nirvany. Całkowity weltschmerz. Z krótkimi przerwami na Green Day. Wtedy ganiałem po domu, darłem się na cały Seul i waliłem w perkusje.
A potem wszystko się popsuło. A raczej k t o ś wszystko popsuł.
Drzwi otworzyły się nagle, bez żadnego dźwięku przekręcanego klucza. Najpierw się zdziwiłem, potem, gdy zobaczyłem, kto stoi na progu, postanowiłem strzelić sobie w łeb. Jak mogłem zapomnieć o zamknięciu drzwi?! Jak mogłem pozwolić tej zarazie wpełznąć do mojego ostatniego bastionu?!
Kris nie wyglądał na przejętego ani moim wyrazem twarzy, ani faktem, że leżałem na podłodze we wczorajszych ciuchach. Spokojnie podszedł do radia i ściszył solówkę Tre Coola. Ze zdwojoną mocą przypomniałem sobie, dlaczego nigdy nie hołdowałem zasadzie: „gość w dom, Bóg w dom”.
Nie zdążyłem się podnieść, gdy mokra koszulka wylądowała na mojej twarzy. Moja koszulka do koszykówki.
- Chcę, żebyś wrócił. - Kris oparł się o szafkę. - Naprawdę. Nie brałem cię przedtem, żebyś się nie przemęczał, a ty odjebałeś tę szopkę i...
Po raz pierwszy w życiu uniosłem brwi. Powstrzymałem chęć gwałtownego rzucenia się do lustra w celu sprawdzenia, jak wyglądam i utrzymałem poważny wyraz twarzy. Kris poczerwieniał.
- Dobra, nieprawda – przyznał się. - Tak naprawdę chciałem się zemścić. Ale potem zrozumiałem, że bez ciebie ten skład nie trzyma się kupy.
Był beznadziejny.
- Wygraliście trzy mecze – zauważyłem.
- Ledwo!
- Nieprawda.
Wsadził dłonie do kieszeni.
- Okej, to też nieprawda – żachnął się. - Powołuję cię po to, żeby ci przeszkadzać i zmusić do ośmieszenia przed całą szkołą, prezydentką i społeczeństwem. Takie wytłumaczenie ci pasuje czy mam znowu zmieniać wersję?
Nie powstrzymałem parsknięcia. Przez kilka sekund wpatrywał się we mnie ze zdziwieniem, po czym sam również się uśmiechnął. Jego ramiona widocznie się rozluźniły.
- Naprawdę chcę, żebyś zagrał.
Uniosłem podbródek, starając się przybrać pełną pogardy minę. Sztandarową minę Krisa. Kiedy się zorientował, co robię, znowu się uśmiechnął. I, choć nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek wpadnie mi to do głowy, musiałem przyznać, że wyglądał przy tym dość... niebeznadziejnie. Niekoszmarnie. Nieźle. Fajnie. Dobrze. Uro... Schowałem twarz w dłoniach. Co to, kurwa, było?!
Gdy podniosłem głowę, napotkałem podejrzliwy wzrok Krisa. Wyszczerzyłem się z zażenowaniem. To jedynie wzmogło jego nieufność. Natychmiast więc przybrałem neutralnym wyraz twarzy.
- Pomyślę nad powrotem – oznajmiłem wspaniałomyślnie.
Kris posłał mi pełne politowania spojrzenie i ruszył do drzwi. Tuż przed samym wyjściem, kiedy stał już na progu, zatrzymał się niespodziewanie.
- Proszę, podgłośnij to – wskazał radio - dopiero, gdy już wyjdę. Nie chcę słyszeć na klatce tego jazgotu.
Okej, jednak wciąż go nienawidziłem.

***


Nie zaczęliśmy się nagle przyjaźnić – szczególnie po tym, co powiedział o Green Day – ale nie chciałem go już zamordować. A on mnie upokorzyć. Obaj te zmiany w zachowaniu traktowaliśmy jako wyraz wielkiej łaski, za które ten drugi powinien nas całować po stopach.
Wróciłem do drużyny. Jeżeli miałem udowodnić Krisowi swoją wielkość, musiałem zrobić to na jego warunkach. Inaczej nigdy nie zaakceptowałby porażki.
Pierwszą rozmowę odbyliśmy dzień po pierwszym wygranym wspólnie meczu. Siedziałem na stołówce z paczką, gdy zobaczyłem, jak Kris ze srebrną tacką błąka się po pomieszczeniu. Zawsze jadł sam. Jego znajomi przysiadali się na kilka chwil, po czym równie szybko odchodzili. Chyba jeszcze nie zdołał się zaaklimatyzować, chociaż ja zrzucałem to na karb jego arogancji.
- Ej, Kris, siadaj z nami! - zawołałem nagle i totalnie bezmyślnie, przerywając wykład Baekhyuna o jego kolejnej wielkiej miłości, z którą nigdy nie zamienił ani słowa.
Niemal cała stołówka na nas patrzyła. Mój wyskok w oczach innych ludzi musiał wydawać się aberracją. W moich chyba zresztą też. Kris zmierzył chłodno moich przyjaciół, po czym odwrócił się do innego stolika.
- Nie – rzucił przez ramię.
Kilka osób zachichotało. Krew uderzyła mi do głowy. Głośno wstałem od stołu, szarpnąłem swoją tackę i usiadłem obok zdezorientowanego Krisa. Mogłem dawać sobą pomiatać na boisku, kiedy był moim kapitanem. Teraz nie zamierzałem dać mu jakichkolwiek forów.
- Co ty odpierdalasz, Park?
- Dobrze się bawię – odpowiedziałem z uśmiechem.
Przez jakiś czas patrzył na mnie, jakby nie mógł zdecydować, czy to mi poręcz odjechała trochę za daleko, czy to on zwariował, ale wreszcie odpuścił. Jadł w bardzo śmieszny sposób, wolno przeżuwając każdy kęs wyrobu jedzeniopodobnego zaserwowanego dzisiaj przez kuchnię szkolną. Miałem ochotę dźgnąć go w policzek, by zobaczyć jak zareaguje. Byłem niemal jak trzylatek wsadzający palce do kontaktu.
Matka zawsze powtarzała, żebym nigdy nie robił tego, czego bardzo, ale to bardzo i impulsywnie pragnę. Miała całkowitą rację. W wieku siedmiu lat pod wpływem Simsów podpaliłem dom, żeby zamienić całą rodzinę w duchy.
Bez zastanowienia pacnąłem Krisa w żuchwę. Nie zareagował. Zmarszczyłem brwi i zrobiłem to ponownie. Obiekt wciąż nie odpowiadał. Ująłem widelec, by dźgnąć chłopaka w wystający policzek.
Kris przełknął, spokojnie odłożył sztućce i bez ostrzeżenia trzasnął mnie talerzem w łeb. Dzięki Bogu, już całkowicie pustym.
- No popatrz, słyszę echo. - Przechylił się, by dotknąć uchem mojej głowy. - Myślałem, że tylko mi się wydawało, ale naprawdę tam nic nie ma. - Wciągnąłem głośno powietrze, uruchamiając werbalne procedury obronne, lecz zasłonił mi usta dłonią. - Jesteś jeszcze większym idiotą niż myślałem, Park. Jeżeli nie chcesz mnie wkurwić bardziej, zaczekasz po treningu.

***


Kompletnie zapomniałem, że mam na niego zaczekać. Nie było w tym złośliwości, po prostu wyrzucałem z głowy nieistotne sprawy. Takie jak Kris.
Dopadł mnie ulicę za szkołą, czerwony od biegu i gniewu. Nawet się nie opierałem, gdy zażądał dotrzymania mu towarzystwa w wyniszczaniu płuc. Sam nie paliłem. Nie podobała mi się opcja warunkowania samego siebie fajkami, między innymi dlatego przestałem chodzić na imprezy.
- To idiotyczne. - Wskazałem paczkę papierosów. - To idiotyczne, kiedy uprawiasz sport. Po prostu idiotyczne.
Kris wzruszył ramionami. Wyciągnął dwie fajki. Kiedy odrzuciłem propozycję, pretensjonalnie wywrócił oczami.
- Nic ci się nie stanie od jednej. - Znowu popchnął szluga w moją stronę.
- Stanie się.
Skrzyżowałem dłonie na ramionach. W geście protestu próbowałem nawet się podnieść, ale natychmiast pociągnął mnie z powrotem.
- Po prostu nie.
- Zaufaj mi, znam się na tym.
- To te słynne ostatnie słowa? - prychnąłem.
Ostatecznie nie zszedłem ze ścieżki światła i nie dałem sobie wcisnąć papierosów. Czułem się niemal jak bohater filmów edukacyjnych dla gimnazjalistów, taki dzielny i odpowiedzialny za swoje zdrowie.
Rozmawialiśmy o meczu. Przynajmniej na początku, w końcu musieliśmy o czymś zacząć mówić. Potem przeszliśmy do koszykówki, drużyny, szkoły, przyjaciół, wszystkiego. Dowiedziałem się, że lubi brzoskwinie, jest maniakiem książek motywujących i że zostawił w Chinach przyjaciela. Ja zaś powiedziałem mu... praktycznie wszystko. W jednej chwili wyrażałem pragnienie posiadania psa, w drugiej skarżyłem się na zmierzających do rozwodu rodziców.
Kris nie znał mnie od dzieciństwa tak jak moi przyjaciele, nie oceniał mnie przez pryzmat tego, jaki byłem kiedyś. Słuchał, zadawał pytania, reagował na wszystkie anegdotki.
Mniej więcej od połowy rozmowy zorientowałem się, jak strasznie łatwo oceniam ludzi. I jak cholernie nietrafnie. Nie chodziło o to, że Kris nie był arogancki i zawistny. Bo był. Ani o to, że nie wyglądał jak wściekła wiewiórka z fajną sylwetką. Bo wyglądał. Ale to nie zmieniało tego, że był jednocześnie zagubionym dzieciakiem, który zupełnie nie ogarniał kontaktów międzyludzkich.
Słońce zachodziło, trawa gryzła nas przez cienki materiał koszulek, ale wciąż nie chcieliśmy wracać. Kris, co prawda, dawał do zrozumienia, że nie o tyle tak podoba mu się moje towarzystwo, ile po prostu nie ma ochoty po prostu wstać, jednak uparcie ignorowałem jego sugestie. Wychodziło mi to całkiem nieźle.
- Postaraj się – powiedział nagle. - Na meczu się postaraj. Tak jak teraz.
Otworzyłem usta, zdziwiony, ale nie usłyszałem żadnego rozwinięcia. Chwilę później Kris podniósł się, stękając wniebogłosy. W promieniach zachodzącego słońca musiał wydawać się szalenie atrakcyjny. Dla dziewczyn. Dziewczyn, które porównywały go do Edwarda Cullena. Dla mnie był po prostu... Chuj, nie powinienem zajmować się takimi rzeczami.
Dopiero w domu zorientowałem się, że Kris zapalał papierosy MOJĄ zapalniczką. Po czym natychmiast o tym zapomniałem.

***


Wygraliśmy. Jakimś zwyczajnym cudem, chyba jedynie dzięki interwencji sił niebieskich. Ewentualnie Kris w ostatniej chwili wykorzystał swoje konszachty z Szatanem. To nie było ważne.
Tak, po raz pierwszy wygrana meczu nie była dla mnie istotna. Byłem... zdenerwowany. Zdziwiony. Rozdrażniony. Skonfundowany. Podczas całego spotkania niemal nie interesowałem się grą, zupełnie bezmyślnie kierując całą uwagę na latającego za piłką Krisa.
Jakkolwiek irracjonalnie by to nie brzmiało, obserwowanie chłopaka wydawało się o wiele bardziej interesujące niż śledzenie jakiejś tam kluczowej dla mojej kariery i życia szkolnego rozgrywki. Kris był wtedy zupełnie inny, emanował jakimś idiotycznym spokojem. Jego obie ręce, zaciśnięte na piłce, wyrażały chłodne opanowanie, o wiele bliższe czujnemu napięciu niż przerażonemu zdezorientowaniu. Tak, żadnego chaosu.
Oczywiście, nie zmieniało to w żaden sposób faktu, że Kris był na boisku jednym z wielu spoconych dzieciaków. To, że jego usta były ułożone w niemal idealną poziomą linię, perfekcyjnie równoległą do gęstych, ciemnych brwi, nie sprawiało, że nie wyglądał jak mokry szczur. Albo jak mokra wiewiórka, na wypadek gdybym chciał trzymać się pierwotnej wersji.
Dlatego potraktowałem jak błogosławieństwo możliwość pójścia pod prysznic. Wleźliśmy tam wszyscy, banda rozwrzeszczanych i absolutnie przeszczęśliwych facetów, którzy chcieli jedynie szybko się umyć, wybiec na zewnątrz i prawidłowo świętować zwycięstwo. I ja. Który byłem równie głośny i wesoły jak oni, kiedy sobie tylko o tym przypomniałem.
- Dobra robota. - Kris tym razem chyba mówił na serio.

- Dzięki.
Nie odszedł od razu, by przybić piątkę z kimś innym. Stał i gapił się na mnie. Tak jak ja przedtem na niego. Tylko że odrobinę mniej subtelnie.
- Dzięki – powtórzyłem głośniej.
Czułem się coraz bardziej niezręcznie. Najbardziej wystające kawałki moich uszu zaczynały powoli oblewać się czerwienią, miałem ochotę zasłonić twarz dłońmi i nigdy spoza nich nie wyjrzeć. Albo zrobić coś równie idiotycznego. Jak, przykładowo, pocałowa...
Odwróciłem się od razu tyłem do Krisa, równie gwałtownie uderzając czaszką w baterię prysznicową. W ostatniej chwili powstrzymałem skowyt, który pragnął wydać z siebie mój organizm. Cóż, bateria wyglądała na całkiem porządną, może będę zostanie mi blizna, bym mógł opowiadać o spotkaniu z bestialskim niedźwiedziem. Którego pokonałem jedną dłonią, rzecz jasna. Albo czterema palcami.
Ukradkiem odchyliłem głowę, w celu sprawdzenia, czy Kris dalej za mną stoi. Nie stał, właśnie ustalał temperaturę wody. Lub coś podobnego, nie dbałem o to. W obecnej pozycji widziałem kawałek jego umięśnionych pleców, rąk, o wiele za szczupłych i za wąskich w stosunku do reszty ciała, z kostkami sprawiających wrażenie jeszcze drobniejszych niż normalnie. Skóra Krisa, jeszcze niedawno lepka i brudna, powoli stawała się gładka i lśniąca. Mokre włosy niemal opadały mu na ramiona, odsłaniając kilkumilimetrowe odrosty, w końcu nikt nie był idealny.
Powinienem był pomyśleć, że Kris z pewnością właśnie wygląda jak kura przywiązana do dachu podczas pory deszczowej. Prawie mi się to udało. A potem on bardzo powoli się odwrócił.
Uciekłem do łazienki, po drodze wywracając się dwukrotnie. W sumie żałowałem, że nie wyszło mi to trzeci raz, inspiracje Jezusem zawsze były mile widziane. Dobiegłem do kranu, wsadziłem głowę pod zimną wodę i odetchnąłem.
Kurwa, to było tak obrzydliwieodrażającoohydnocudowne!

niedziela, 12 kwietnia 2015

Tonight I'm screaming out to the stars - część II

Paring: HunHan, TaoHun
Ostrzeżenia: przekleństwa, jakieś tam nawiązania seksualne, w sumie nic specjalnego jak na razie
Chyba mam coś do powiedzenia: Ten fik ma ponad rok. I dotąd funkcjonował z tylko jedną częścią - wstępniaczkiem. Mówiłam, że nie chcę zaczynać nowych serii przed skończeniem starych, a jako że ostatnio zwyczjanie nie mam czasu na poprawczak, postanowiłam wrzucić coś, co jest krótkie, lekkie i przyjemne. Także tego, indżoj!


Kiedy stanąłem w jej drzwiach, Amber nie wyglądała na zdziwioną. Wpuściła mnie bez słowa, bez żadnego pytania ani prośby o wytłumaczenie. Za nic w życiu nie byłem jej tak wdzięczny.


>>


Nie płakałem. Nie upijałem się ani nie wpadłem w stan odrętwienia. Nie miałem w sobie nic z romantycznego cierpiętnika. Oni umierali z rozpaczy, tworzyli wiersze o zranionym sercu i zapisywali się na kartach historii. A ja, całkowicie pozbawiony wrażliwości artystycznej, po prostu rzygalem.

Pochyliłem się nad łazienką, próbując opanować kolejną falę mdłości. Czułem go, pierdolonego Sehuna. Zupełnie jakbym nie mógł zapomnieć, pozbyć się wspomnienia jego dotyku. Jego dłoni, które nie były tylko na mnie. I ust, które częściej niż mnie całowały kogoś innego, pewnie nawet zupełnie przypadkowego. Znowu targnęły mną torsje.

Amber pojawiła się po kilkunastu minutach, by położyć mi na szyję zimny okład. Nie byłem wdzięczny. Aktualnie nienawidziłem jej niemal tak samo jak Sehuna. Jej, jej pieprzonego chłopaka i ich idealnego związku. Związku, w którym żadna strona nie była toksycznym psychopatą, żadna nie zdradzała ani nie usiłowała dowartościować się na drugiej.

Zwymiotowałem po raz kolejny. Dlaczego nie mogłem przeżywać samotności jak Bridget Jones? Oddałbym wszystko za możliwość siedzenia przed telewizorem, wpierdalania lodów i jeszcze nazywania tego cierpieniem.


>>


Ta impreza po prostu nie chciała, żebym na nią przyszedł, czułem to. Podskórnie bądź podświadomie, na pewno bardzo wyraźnie. Przynajmniej tak próbowałem wytłumaczyć to Amber. Nie, żebym chociaż miał nadzieję, że będzie słuchać. Wypchnęła mnie tam, używając brutalnej przemocy zarówno werbalnej jak i fizycznej.

Oczywiście, że jej się dałem. Gdybym chciał, mógłbym ją pokonać jednym palcem. Albo dwoma. Albo gdybym się bardzo postarał, to może udałoby mi się jej w ogóle zaszkodzić. Co nie zmieniało faktu, że się dałem. Mimo wszystko też chciałem wreszcie wyjść, musiałem wrócić do świata żywych, do studiów i innych ludzi. Jeżeli mogła mi w tym pomóc jedna chujowa impreza... Cóż, byłem człowiekiem skłonnym do poświęceń.

Wręcz aż za bardzo, biorąc pod uwagę, że wytrzymałem z Sehunem niemal rok. 

>>


Dość szybko zorientowałem się, że pójście na tę imprezę było najgłupszym pomysłem, na jaki kiedykolwiek wpadłem. Pomijając oczywiście samo zakochanie się w Sehunie, ale to akurat nie podpadało pod kategorię „niemądra decyzja”, tylko „najgorszy błąd w moim życiu porównywalny z wynalezieniem pierdolonej bomby atomowej”.

Po pierwsze na imprezie był Sehun. Z pieprzonym Tao. I żadnemu z nich nie przeszkadzało towarzystwo innych ludzi na tyle, żeby przestali okazywać sobie uczucia. A, ujmując to mniej eufemistycznie, nie mieli problemów z niemalże jebaniem się na kanapie pośrodku sali.

(Tak naprawdę pocałowali się dwukrotnie i odsunęli się, gdy tylko mnie zobaczyli. Tao chyba za bardzo mnie lubił, a Sehun nigdy nie był zwolennikiem mszczenia się w tak żałosny sposób. Ale kompletnie mnie to nie obchodziło. Chciałem tylko wyrwać im kręgosłupy.)

Po drugie totalnie się upierdoliłem. Nie byłem pewien, czy bardziej ze złości, czy ze smutku, ale w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Ważne było to, że wylądowałem z jakimś obcym facetem w łazience. I całkiem mi się podobało. Przynajmniej dopóki stamtąd nie wyszedłem.

Sehun stał z założonymi rękami, oparty o ścianę. Spoglądał przed siebie, na jakiś obraz, który chyba powinienem znać. Prawdopodobnie go nawet znałem. Tylko że na trzeźwo.

- Naprawdę? - Sehun wciąż udawał, że na mnie nie patrzy.

Zacisnąłem szczękę. Miłe uczucie ulgi powoli zastępowała pojawiajaca się znikąd wściekłość. Musiałem się temu przeciwstawić. Gniew i alkohol naprawdę nie były najlepszym połączeniem. A jeszcze w komplecie z pernamentną chęcią przypierdolenia temu chujowi...

- Jakiś problem? - warknąłem.

Sehun odwrócił się do mnie. Też był wkurwiony, chyba jeszcze bardziej niż ja. Co było dość zabawne, biorąc pod uwagę, że nie miał najmniejszego powodu.

- Mam nadzieję, że podczas naszego związku nie byłeś taki łatwy – wycedził.

- No popatrz, a ja w stosunku do ciebie nawet nie mogę mieć takich złudzeń.

Jego twarz stężała. Zbliżył się do mnie powoli. Chciał mi zapierdolić, widziałem to w jego oczach. Nigdy przedtem się nie pobiliśmy, nie wiedziałem nawet, czy jest silny. 

Cofnąłem się, zanim jeszcze wyprowadził jakikolwiek cios. Zatoczyłem się, gdy stopy próbowały opanować nagłą zmianę podłoża. Nie opanowały. Poczułem, że upadam, więc desperacko złapałem się jedynej rzeczy w zasięgu ręki.

Sehuna.

Głowa uderzyła o posadzkę i chwilę później straciłem przytomność. Pozostawało mi jedynie mieć nadzieję, że Sehun również zemdlał. Albo poważnie się uszkodził. Na tyle, żeby nie móc się bronić, kiedy po przebudzeniu spróbuję go dobić.