Pairing: Bang x Zelo (B.A.P)
Tematyka: AU, niespełnione muzyczne aspiracje, księgarnia, muzyka, znikające dziecioki
Ostrzeżenia: nocne powroty niepełnoletnich do domu (!!!), przekleństwa, zasugerowana scena seksu, używki
At Ałtorki: Tytuł to parafraza tytułu pewnego wspaniałego filmu braci Coen, szczerze polecam.
To było chłodne, wrześniowe popołudnie. Jedno z tych, które nie pasowały do żadnej pory roku – latem narzekano na ich chłód, zimą denerwowano się, że doprowadzają do topnienia śniegu i zalewania ulic. Nie było wiatru, same powietrze przenikało przechodniów do szpiku kości.
Tematyka: AU, niespełnione muzyczne aspiracje, księgarnia, muzyka, znikające dziecioki
Ostrzeżenia: nocne powroty niepełnoletnich do domu (!!!), przekleństwa, zasugerowana scena seksu, używki
At Ałtorki: Tytuł to parafraza tytułu pewnego wspaniałego filmu braci Coen, szczerze polecam.
To było chłodne, wrześniowe popołudnie. Jedno z tych, które nie pasowały do żadnej pory roku – latem narzekano na ich chłód, zimą denerwowano się, że doprowadzają do topnienia śniegu i zalewania ulic. Nie było wiatru, same powietrze przenikało przechodniów do szpiku kości.
Nieustannie poprawiałem
kołnierz poprzecieranego swetra, jednak nie spodziewałem się efektów. Ubranie nawet w czasach świetności w ogóle nie ogrzewało. Pociągałem nosem, szczękałem zębami i
wymyślałem obelżywe uwagi pod adresem sprzedawczyni swetrów, ale
w gruncie rzeczy nie miałem powodów do narzekań. Droga między
kawiarnią, w której spożywałem przeładowane kaloriami lunche, a
moim miejscem pracy, czyli księgarnią, wynosiła dokładnie jeden
kilometr. Piętnaście minut spacerowym krokiem, dziesięć szybkim,
siedem biegiem.
Wszedłem do księgarni,
przesunąłem wzrokiem po krzątających się pracownikach i od razu
skierowałem się na zaplecze. Dzisiaj przychodził nowy, musiałem
chociaż udawać statecznego, porządnego kierownika. Gdybym
zachowywał się tak, jak zwykle, mógłby na mnie donieść
zarządowi.
Na początku wziąłem się
za sprzątanie. Nie schowałem tarczy z rzutkami ani postawionych na
malutkim stoliku ciastek matki młodej kasjerki, Chinki. Biedna
dziewczyna codziennie przynosiła jedzenie do pracy, tłumacząc się
nadopiekuńczością posądzającej ją o anoreksję rodzicielki. Nie
schowałem również niechlujnie odłożonych książek, w końcu
dzięki nim panował tu jakikolwiek klimat, za to wziąłem się za
płyty.
Szczerze mówiąc, naszą
księgarnię bez trudu dałoby się przekwalifikować na księgarnię
muzyczną. Szef, jeśli byłby na tyle zdesperowany, by nas
odwiedzić, z pewnością oskarżyłby mnie o współpracę z
konkurencją – znajdującą się naprzeciwko „Muzykoteką”,
która poza książkami, oferowała klientom bogaty wybór płyt.
Machnąłem ręką na
sprzątającego, a raczej udającego, że sprząta staruszka. Dziadek
był już od dawna na emeryturze, lecz wciąż przychodził pomagać.
Płaciliśmy mu grosze, głównie ze względu na jego nikły wkład,
jednak on nie wydawał się być tym urażony. Każdego pierwszego
poniedziałku miesiąca odbierał wypłatę i przeznaczał całą na
karmę dla spacerujących po parku gołębi.
Staruszek podniósł z
ziemi połyskujące, stare radio. Zachwiał się, gorączkowo
zaciskając palce na urządzeniu. Litościwie odebrałem je od niego,
a on natychmiast czmychnął z pokoju. Czasami miewałem wrażenie,
że mnie wykorzystuje.
Schowałem radio do szafki
i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dookoła mnie leżał
bezwładnie stos płyt. Z pewnością nawet gór galeonów w krypcie
Harry'ego Pottera nie było aż tyle. Podniosłem kilka i próbowałem
posegregować na jednym z blatów, ale szybko zrezygnowałem. Były
tu naprawdę przeróżne typy muzyki – zachęceni moim niezbyt
chwalebnym przykładem (znudzony ciszą panującą w lokalu, kilka miesięcy temu przyniosłem swoją ukochaną płytę Robina Thicke) pracownicy
przytaszczyli swoje płyty. Były tutaj nieudane prezenty, ukochani
wykonawcy i nadające się do natychmiastowej anihilacji szlagiery.
Połowa nie miała pełnych okładek, a okładki drugiej połowy nie
zgadzały się z faktyczną zawartością. Tym sposobem w okładce
Chóru Aleksandrowa znajdowało się Deep Purple, a w opakowaniu 2NE1
można było znaleźć Requiem Mozarta. Nikomu to nie przeszkadzało,
wszyscy się przyzwyczaili.
Tupot stóp wyrwał mnie z
zamyślenia. Podniosłem głowę, by stanąć twarzą w twarz z
nieznajomym chłopakiem. Chociaż może zwrot „twarzą w twarz”
nie pasował, bo dzieciak przewyższał mnie o kilka dobrych
centymetrów. Prawdopodobnie był już dorosły, jednak ze względu
na dziecięce rysy wciąż pytano go o dowód. W zależności od
gustu mógł uchodzić za bardzo ładnego. Na pewno on był tym
nowym. Nikt inny nie przyszedłby do księgarni w świeżo
wyprasowanej, białej koszuli, ciemnej bluzie i wciśniętej przez
matkę wełnianej czapce.
Rozglądał się z
zainteresowaniem po zapleczu, zapominając o formułce przywitania.
Jego zaciekawienie było zupełnie innej jakości niż innych
praktykantów. On nie oglądał pomieszczenia, on obejmował je w
posiadanie. Z pewnością podobnym błyskiem w oku mógł się
poszczycić Neil Armstrong wbijający flagę w księżycowy grunt.
Musiałem chrząknąć
trzykrotnie, by przywrócić go do rzeczywistości.
***
Nie miałem z
nim niemal żadnego kontaktu przez pierwsze tygodnie. Parę razy mnie
zagadywał, ale zawsze w złym momencie. Po jakimś czasie przestał
się narzucać, dochodząc do wniosku, że nie mam ochoty z nim
rozmawiać.
Czasami mnie to
irytowało. Kiedy opowiadał Chince o swoich marzeniach, żartował z
klientami albo biegał z dziadkiem karmić gołębie, naprawdę
żałowałem swojej aspołeczności. Z zasłyszanych rozmów
dowiedziałem się, że ma na imię Junhong, ale woli być nazywanym
Zelo, że nosi tę wełnianą czapkę z własnej woli, by ukryć w
szkole bezmyślnie przefarbowane na jaskrawy róż włosy i że kocha
jeździć na deskorolce.
Po raz pierwszy
tak naprawdę porozmawialiśmy dwa miesiące po jego pojawieniu się
w księgarni. Tego dnia Chinka nie pojawiła się w pracy z powodu
skręconej kostki, a dziadek po prostu nie przyszedł. W gruncie
rzeczy byliśmy z Zelo skazani na swoje towarzystwo. Oczywiście nie
zaczęliśmy nagle rozmawiać, dwumiesięczne milczenie położyło
cień na naszą relację. Uważając, by nie sprawiać wrażenia
znudzonych samotnością, czytaliśmy obwoluty wszystkich książek
po kolei, obserwowaliśmy szary tłum przechodniów przewijających się jak nudny krajobraz przemykający za oknem metra, wybieraliśmy
numery wszystkich znajomych i nieznajomych, których mieliśmy
zapisanych w książce telefonicznej. Czas zdawał się powolny jak
orka pługiem w wykonaniu kulawych koni.
Jak na złość
przez księgarnię nie przewinęło się wtedy zbyt wielu klientów,
którzy mogliby rozluźnić atmosferę. Żadnych rozgadanych
staruszek, niezdecydowanych rodziców ani plotkujących wesoło
uczniów. Tego dnia ludzie po prostu wchodzili, wybierali książki i
wychodzili, nie ujawniając nawet kawałka swojej historii. Od
czternastej siedzieliśmy w kompletnej ciszy – ja na krześle na
zapleczu, on na stołku za ladą – skupieni na odliczaniu minut do
końca zmiany.
Dawno nie
cieszyło mnie tak istnienie przerwy obiadowej. Kilkadziesiąt minut
spędzonych z samym sobą, bez irytującej obecności Zelo i jego
oskarżycielskiego spojrzenia, wydawało się rajem. Złapałem
kurtkę i wybiegłem z księgarni, nie rzuciwszy nawet standardowego
„do później!”. W kawiarni spotkałem swojego faceta i kilku
znajomych, więc w ramach obiadu poszliśmy jeszcze na piwo. O pracy,
wielce odpowiedzialnie, przypomniałem sobie dopiero około
dziewiętnastej.
Kiedy wróciłem,
za ladą nikogo nie było. Nawet nie poczułem złości, jedynie
ulgę, porównywalną z tą, którą czują uczniowie, gdy rodzicom
nie chce iść się na zebranie. Złudzeń pozbawił mnie nagły
trzask dochodzący zza zaplecza. Chciałem go zignorować, jednak zaraz
po nim nastąpiło kolejne uderzenie.
Wbiegłem do
pomieszczenia, spodziewając się zastać tam przybyłą z innego
wymiaru Godzillę. Zamiast tego ujrzałem klęczącego na Zelo, który
zaciskał palce żałośnie powyginaną płytę. Moją płytę.
Ulubioną płytę z Robinem Thicke'iem. Chłopak wyglądał, jakby nie
zauważył mojego przyjścia, cały czas wpatrywał się z
przerażeniem w CD. Nie odezwał się ani słowem, był jak
skamieniały. Przypominał samolot, którego pilot już dawno utracił
panowanie nad sterami.
Westchnąłem
głośno, podniosłem go i posadziłem na stołku. Powoli odgiąłem
znieruchomiałe palce, a następnie teatralnym gestem wyrzuciłem
płytę do śmietnika. Płyta płytą, podobała mi się muzyka, nie
poliwęglanowa warstwa nośna. Zaparzyłem herbaty i kazałem mu
wziąć się w garść. Ten album nie miał żadnej wartości
sentymentalnej, kosztował mnie niecałe siedemnaście tysięcy
wonów, a jeżeli naprawdę tak go to ruszyło, mogę mu potrącić z
pensji.
- Ale to... To
była muzyka... - próbował zaprotestować.
Uciszyłem go
kubkiem z herbatą.
***
Nie potrafiłem
dokładnie podać, kiedy zaczęliśmy razem chodzić na lunche. Po
prostu pewnego razu Zelo dogonił mnie na przejściu dla pieszych.
Zdyszany oznajmił, że musi mi coś postawić w zamian za płytę i wybuchnął śmiechem spowodowanym skojarzeniami, których jako
pozbawiony nastoletnich problemów z hormonami staruch nie pojąłem. Zamęczał mnie swoim
towarzystwem przez całą przerwę popołudniową. Następnego dnia
ponownie mnie dogonił, tym razem nawet nie powiedział po co za mną
idzie, i tak jakoś poleciało.
Nigdy więcej
nie miał ataku paniki, za to dowiedziałem się, dlaczego tak
zareagował. Zelo był muzykiem. Amatorem, co prawda, ale całkiem
niezłym. Sam nie określał się w taki sposób, raczej unikał
dzielenia czegokolwiek na kategorie. Nie ukończył jeszcze liceum,
jednak nie przeszkadzało mu to w snuciu wielkich marzeń o karierze.
Był dokładnie taki jak ja przed paroma laty, zaraz po skończonych
studiach. Nie powiedziałem mu tego. Był jeszcze na etapie
wyrzucania całemu światu jego niekompetencji, głośnego krzyku i
gniewnej muzyki. Świadomość, że przeżyłem to samo, co on, może
pomogłabym nam w zrozumieniu się nawzajem, ale utraciłby pewność
siebie. Przejmowanie się tym, że jedyny muzyk, z którym miał
bezpośredni kontakt, nie może wyrwać się z podrzędnej księgarni,
podcięłoby mu skrzydła.
Szczerze
mówiąc, nie miałem odpowiednich kompetencji, żeby móc wypowiadać
się na takie tematy, ale wierzyłem w niego. Był uparty jak Llewyn
Davis, wrzaskliwością i umiejętnością walki o swoje przebijał
wszystkie sprzedawczynie na targu, a talentem przebijał mnie o
głowę. W pewien sposób mu zazdrościłem.
W międzyczasie
zerwałem z facetem. Żaden drugiego nie zdradził ani nie pobił, po
prostu przestało nam się układać. Mieszkał po drugiej stronie
Seulu, pracował w jednej z wielkich korporacji i był kompletnie
niedyspozycyjny. Nie umieliśmy pokonać pustki stworzonej przez
czas, bo za mało się rozumieliśmy. Po zerwaniu uświadomiłem
sobie, że większość moich przyjaciół była tak naprawdę jego
przyjaciółmi. Gdyby nie obecność Zelo, zostałbym w mieście sam
jak palec. Dlatego w pewnym momencie zacząłem reagować na nasze wyjścia niemal tak radośnie jak on.
Sam zazwyczaj
mówiłem tylko krótkimi, urywanymi zdaniami, ale jemu to nie
przeszkadzało. Mówił dużo, śmiał się głośno, a ja coraz
bardziej się otwierałem. Po kilku tygodniach okazało się, że
bezwiednie opowiedziałem mu niemal wszystko.
Zorientowanie się, że ten wygadany dzieciak mi się podoba, zajęło mi dokładnie tydzień. Ignorowałem to ze stoickim spokojem, w końcu wielu ludzi mi się podobało. Zrobiło się nieco gorzej, kiedy zdałem sobie sprawę, że myślę o nim, kiedy nie ma go obok mnie. Bo kiedy był obok mnie, w ogóle nie byłem w stanie myśleć.
Zorientowanie się, że ten wygadany dzieciak mi się podoba, zajęło mi dokładnie tydzień. Ignorowałem to ze stoickim spokojem, w końcu wielu ludzi mi się podobało. Zrobiło się nieco gorzej, kiedy zdałem sobie sprawę, że myślę o nim, kiedy nie ma go obok mnie. Bo kiedy był obok mnie, w ogóle nie byłem w stanie myśleć.
***
Któregoś
dnia, kiedy zamykałem księgarnię, zorientowałem się, że on
czeka na zewnątrz. Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta
pierwsza, teoretycznie powinno mnie tu nie być od dwóch godzin.
Czekał...? Rzuciłem mu ukradkowe spojrzenie. Gdybym go nie znał,
prawdopodobnie zabezpieczyłbym się w kij baseballowy. Schowany w
cieniu przechylonych latarni Zelo wyglądał jak seryjny morderca.
- Co jest,
młody? - Podrzuciłem klucze w dłoni.
Rozejrzał się
na boki, jakby w każdej chwili oczekiwał, że ktoś może wyskoczyć
zza rogu i się na niego rzucić. Uśmiechnąłem się zachęcająco,
a wtedy odpowiedział niepewnym uśmiechem.
- Masz czas? -
zapytał. - W sensie teraz? Tak... na soju?
Zastanawiałem
się przez kilka sekund. Nie miałem już faceta, żaden z krewnych
nie planował najechać mieszkania, następnego dnia była sobota...
Wzruszyłem ramionami.
- Nie ma
sprawy.
Omiótł
wzrokiem okolicę, szukając jakiegoś lokalu w zasięgu wzroku.
Spojrzałem na niego z pełnym rozbawienia politowaniem i pociągnąłem
za rękę. Przeleciałem w głowie przez listę pobliskich knajp i
wyselekcjonowałem tę najrzadziej odwiedzaną. Mimo wszystko wolałem
nie ryzykować, że dosiądą się do nas nagle jacyś moi znajomi,
by zacząć opowiadać o tym, jak tydzień temu próbowałem wypić
miednicę wódki „na raz”.
Magicznym
sposobem lokal nawet nie był specjalnie przepełniony. Dotąd
uważałem piątek za jakiś zwyczajowy dzień abordażu na każde
miejsce, w którym podają alkohol, teraz musiałem zrewidować ten
pogląd. Bez trudu znaleźliśmy stolik i zamówiliśmy soju.
Knajpa
prezentowała się o niebo lepiej, niż zapamiętałem. Powietrze
przepełnione było zapachem potu i taniego alkoholu, ale nie
odczuwało się duchoty. Tylko niektóre światła migały, a blaty
wręcz błyszczały czystością. Prawdopodobnie nowy właściciel. Z
głośników zamiast ogłuszającego dudnienia, sączył się
spokojny głos Boba Dylana. Czułem się nieco oszukany. Nie
potrafiłem pić do Boba Dylana.
- Więc... -
przerwałem ciszę. - Więc jak tam twoja kariera muzyczna?
Zelo rzucił pracę w księgarni, ponieważ musiał, jak to powiedział, poszukać szczęścia u
potencjalnych pracodawców. Inaczej, nieco mniej eufemistycznie ujmując, chłopak przez pięć dni pukał od drzwi do drzwi, prosząc o
danie mu szansy zagrania czegoś. Nic dziwnego, że nie wyglądał na
specjalnie uradowanego.
- Ponoć nie
lubisz eufemizmów. - Wypił pierwszy kieliszek soju. Odłożył go
gwałtownie, nieco za nerwowo. - Moja kariera muzyczna, jaką ją
ładnie nazwałeś, sprowadzała się do mordowania marzeń, ideałów
i tego całego gówna, o którym ci mówiłem. Bawiłem się
wspaniale, musząc uśmiechać się do idiotów, karierowiczów i
ludzi, którzy już dawno powinni znajdować się na którymś z
oddziałów zamkniętych. Przez pieprzone pięć dni wylizywałem
buty facetom, którym normalnie nie podałbym ręki. Jestem taki... -
Kolejny kieliszek opróżniony. - Jestem taki... - Zacisnął dłoń
na trzecim.
Zmieniłem
miejsce, by siedzieć obok niego. Nie zareagował, w ogóle nie
reagował. Ostatnie zdanie wciąż unosiło się w powietrzu,
oczekując dokończenia. Zelo potrząsnął bezsilnie głową. Chciał
mówić, chciał mi powiedzieć, jak się czuje, ale nie był w
stanie. Głos mu się nie załamał, nie przepełniała go
frustracja, tylko gniew, który nie mógł znaleźć ujścia.
Jednym haustem
opróżnił zawartość kieliszka i wybuchnął płaczem.
Po chwili
wahania objąłem go lewym ramieniem, by palcami prawej dłoni
delikatnie głaskać jego kręcone, kolorowe włosy. Nie pocieszałem
go ani nie motywowałem, w sumie w ogóle niczego nie mówiłem. Zelo
nie płakał ze smutku, próbował po prostu wypłakać swoją
frustrację. Nie mogłem mu przeszkadzać. Mogłem jedynie przy nim
być.
***
Wyszliśmy po
kilku godzinach milczenia, odprowadzani wzrokiem barmana. Pozornie
nieprzyjemny mężczyzna sam do nas podszedł, by sprawdzić „co
dzieje się z tym małym kolorowym”. Kiedy rozeznał się w
sytuacji, na swój koszt postawił nam jeszcze jedną butelkę. Na
drugą już nie pozwoliłem, nie chcieliśmy się upić.
Noc była
zimna, lecz czuło się w niej jeszcze pozostałości lata. Rozgrzani
alkoholem włóczyliśmy się bez celu po ulicach, śmiejąc się
głośniej niż zazwyczaj. Po spontanicznym odkupieniu gitary od
bezdomnego pokłóciliśmy się o to, do kogo instrument będzie
należał. Ostatecznie wygrał Zelo. Kolejne kilkadziesiąt minut
spędziliśmy na śpiewaniu wszystkich znanych nam piosenek. Nie
ruszyliśmy jedynie nieszczęsnego Boba Dylana, który z pewnością
był nam za to wdzięczny.
Dokładnie o
drugiej nad ranem poinformował mnie, że musi wracać do domu.
- Masz jakieś
limity powrotów? - Niby mówił, że mieszka z rodzicami, ale w
końcu miał dziewiętnaście lat!
- Nie mam
limitów, tylko ostatni autobus – wyjaśnił sucho. - Mój dom jest
na takich obrzeżach, że jeżeli chcę tam być przed szóstą,
muszę iść teraz.
Oparłem się o
znak drogowy i zapaliłem papierosa. Nie chciałem tak szybko wracać
do domu. Zamknąłem oczy, głośno wypuściłem powietrze. Szarawa
mgiełka dymu przysłoniła mi na moment pole widzenia.
- Nie musisz
iść – stwierdziłem wreszcie. - Możesz spać u mnie w razie
czego.
Na twarzy Zelo
ukazał się wyraz niezdecydowania. Jego twarz stężała, jednak
uniesione delikatnie kąciki ust zdradzały, że stara się
powstrzymywać uśmiech.
- Jeżeli tylko
twoi rodzice naprawdę nie mają z tym problemu – dodałem
pospiesznie.
Odruchowo
parsknął, potem jednak spoważniał. Na jego twarzy pojawiły się
delikatne rumieńce, migoczące światło jedynie to potęgowało.
- Dzięki za
zaproszenie, ale... - Odgarnął z czoła różowe loki. - Jest
problem.
- Problem? -
powtórzyłem.
Zaczerwienił
się jeszcze bardziej.
- To nie jest
problem dla mnie, a może być dla ciebie. O tego typu problem mi
chodzi.
Teraz już
kompletnie nie rozumiałem, o co mu chodzi.
- Jesteś
radioaktywny czy coś takiego?
- Nie. -
Pokręcił głową. - Po prostu jestem gejem.
Rzuciłem
niedopałek na ziemie i zdusiłem butem. Zelo wpatrywał się we
mnie, tak zdenerwowany, jakbym co najmniej zagroził mu
wypatroszeniem rodziny. Wzruszyłem ramionami.
- To wspaniale,
że w tym wieku jesteś tego tak pewien – oświadczyłem tonem
stuletniego mędrca. - Dalej nie mam pojęcia, jak wpływa to na
twoje ewentualne nocowanie bądź nienocowanie u mnie, ale jestem z
ciebie dumny.
Przewrócił
oczami z irytacją. Wydawało się, że nie wie, czy ma się
zezłościć, czy odetchnąć z ulgą. Miałem wrażenie, oczywiście
to było tylko wrażenie, że jestem pierwszą osobą, której się
przyznał. Cóż, całkiem nieźle trafił. Mój coming out skończył
się wyrzuceniem z domu na miesiąc, on został poklepany po plecach
przez drugiego pedała.
Ruszyliśmy do
najbliższej stacji metra. Zeszliśmy po schodach i usiedliśmy obok
siebie na ławce.
- Naprawdę ci
to nie przeszkadza? - zapytał się cicho.
Pstryknąłem
go w nos.
- Młody, gdyby
mi to przeszkadzało, powinieneś przestać się ze mną zadawać. - Uśmiechnąłem się półgębkiem.
- Ale...
- Jak będziesz
dalej drążył temat, to zacznie mi przeszkadzać. - Rozłożyłem
się na ławce. - I nie przewracaj oczami, to dziecinne.
- Dlaczego
ciągle mnie pouczasz?! - prychnął, szczerze oburzony.
Świst
zagłuszył jego dalszą wypowiedź. Po drugiej stronie peronu
pojawił się pociąg, podmuch wiatru podrażnił mój nos, zewsząd
rozbrzmiały komunikaty. Pociąg ruszył, a ja zapaliłem kolejnego
papierosa, uprzednio odrywając filtr.
- Cóż, może
dlatego, że jestem mądrzejszy? - kontynuowałem rozmowę. - Wiesz,
pomijając już przewagę doświadczenia, moje niespotykane wysokie
IQ pozwala mi na...
Spojrzał na
mnie ciężko, próbując zamordować mnie wzrokiem. Podniosłem ręce
w pokojowym geście.
- Dobra, po
prostu mam żyłkę do pedagogiki. Pewnie się pomyliłem i zamiast
bawić się w kierownika, powinienem zostać nauczycielem? Może
pracując w księgarni, zniszczyłem boski plan i sprowadziłem na
Ziemię Szatana?
Nie
odpowiedział. Przyjechał pociąg, weszliśmy do niego, zamknęły
się drzwi. Pasażerowie rozrzucili wieczorne wydania gazety na
siedzeniach, nie miałem ochoty ich odgarniać. Staliśmy pomimo
wolnych miejsc, asekurując się wystającymi z sufitu uchwytami.
Rozmawialiśmy, w pewnym momencie zorientowałem się, że mówię do
siebie. Głowa śpiącego Zelo opierała się o moje ramię.
***
Moje mieszkanie
z pewnością przyprawiłoby każdego architekta o atak serca. Zelo
na szczęście nie przejmował się tym, że czerwone, obwieszone
plakatami ściany niespecjalnie pasują do brązowo-zielonej podłogi.
Nie zwrócił uwagi na to, że lampa będąca miniaturową kopią
Układu Słonecznego gryzie się z urządzoną zgodnie z katalogiem
kuchnią. Od razu przeszedł do mojej kolekcji płyt. Przestałem
być głównym obiektem zainteresowania, mogłem jedynie
współuczestniczyć w ogólnej ekscytacji.
Nalałem whisky
do dwóch szklanek i usiadłem na podłodze obok niego. Gdy podałem
mu szklankę, nasze palce nieumyślnie się dotknęły. Przez moje
ciało przeszedł dreszcz. Miałem wrażenie, że chwieję się nad
skrajem przepaści, z trudem opierając się sile grawitacji. Jeden
ruch i znajdę się na dole.
Zelo przesunął
się, nieumyślnie przysuwając się bliżej. „Bliżej” oznaczało
tak blisko, że gdyby któryś z nas poruszył nogą o kilka
milimetrów, zetknęlibyśmy się udami. Ściągnąłem paczkę
papierosów z blatu szafki i zapaliłem piąty raz tego dnia.
Zdecydowanie powinienem przestać. Zamknąłem oczy, wierząc w
uspokajające działanie nikotyny. Zamiast tego czułem ciepło
policzka chłopaka na swoim ramieniu, słyszałem ciche, rytmiczne
bicie jego serca.
Nagle wstał z
podłogi. Przemaszerował przez pokój, by włożyć płytę do
odtwarzacza. W pomieszczeniu rozległy się pierwsze dźwięki
piosenki z gatunku R'n'B. W jakiejkolwiek innej sytuacji byłbym w
stanie podać numer seryjny każdej ze znajdujących się w pokoju
płyt, teraz mogłem jedynie starać się pamiętać, że faktycznie
słyszę jakąś muzykę.
Chłopak wrócił
na miejsce i usiadł dokładnie naprzeciwko mnie. Starałem się
skupić na obserwacji otoczenia, zamiast na nim.
- Nie
powinieneś tyle palić. - Uśmiechnął się przekornie, otwierając
przy tym delikatnie usta.
Szkło szklanki
było zimne i gładkie.
- Nie palę
tyle normalnie, tylko kiedy... się denerwuję – wytłumaczyłem
kulawo.
Zelo przechylił
nieznacznie głowę.
- Teraz się
denerwujesz?
Próbowałem
zamaskować zmieszanie wzruszeniem ramion, ale, sądząc po jego
pobłażliwym uśmiechu, niezbyt mi wyszło. Wypuściłem dym w jego
stronę, a on zabawnie zmarszczył nos.
- Nie masz się
czego wstydzić. - Pokręcił powoli głową. - Ja denerwuję się
przy tobie cały czas.
Spojrzałem mu
prosto w oczy, subtelnie odkładając szklankę na ziemię.
Niedopałek wylądował w środku naczynia.
- Teraz też
się denerwujesz? - zapytałem wyzywająco.
- Teraz
najbardziej.
Przyglądałem
się jego ustom, które, wypowiedziawszy te słowa, zaczęły
niespiesznie przybliżać się w moją stronę. Na moment przeniosłem
wzrok wyżej, na jego przepełnione niepewnością oczy, i sam,
całkowicie pewien, połączyłem nasze wargi. Jego szklanka upadła
ze szczętem, ale nie zwracaliśmy na to uwagi, przyciągając się
jeszcze bliżej, by nie dzieliło nas nawet powietrze. Ręce gubiły
się wśród włosów, dociskając się nawzajem mocniej i mocniej.
Popchnąłem Zelo na podłogę i przykryłem swoim ciężarem, by
mieć w ten sposób do niego lepszy dostęp. Odsunąłem się na
moment, nasze nosy stykały się.
- Mam
dwadzieścia pięć lat. - Oddychałem nierówno. - A ty dziewiętnaście.
Chłopak przez
moment jedynie wpatrywał się we mnie zamglonymi oczami, po czym
przyciągnął do ponownego pocałunku.
- Mam nadzieję,
że ciągle ci staje, staruszku – szepnął, wyraźnie rozbawiony.
Wytrącił mi
ostatni argument z ręki. Kiedy wyciągnął dłonie, by zacząć
rozpinanie mojej koszuli, zamknąłem oczy. Blade światło słońca
zalało pokój.
***
Obudził mnie
trzask zamykanych drzwi. Promienie słoneczne drażniły oczy, zimne
podmuchy wiatru przedostawały się przez rozchylone okno. Opadłem z
powrotem na poduszki, wyciągnąłem dłonie przed siebie i...
Pościel była jeszcze ciepła.
Natychmiast
podniosłem się do pozycji siedzącej. Po kolei przypomniałem sobie
wydarzenia z poprzedniego wieczoru. Wyskoczyłem z łóżka, omal się
przy tym nie wywracając. Płaszcz, szare spodnie, paczka fajek,
pierwsze lepsze buty.
Zegar na jednym
ze słupów wskazywał siódmą rano, mimo to miasto tętniło
życiem. Na chodnik wjechał samochód, w ostatniej chwili uniknąłem
potrącenia. Gromadka dzieci wykrzykiwała imię swojego kolegi pod
jego blokiem, starsi członkowie grupki ze zniecierpliwieniem stukali
grubymi palcami w ekrany telefonów. Kilka starszych kobiet obróciło
się za mną. Widok ubranego jedynie w przykrótkie spodnie i
podziurawiony płaszcz mężczyzny z pewnością musiał wydawać się
im osobliwy. W innych okolicznościach z uśmiechem na ustach
zażenowałbym je odpowiednio głębokim ukłonem, w tej chwili to
nie było ważne. Ważny był Zelo.
Wskoczyłem na
świeżo pomalowaną ławkę, stanąłem na palcach i odetchnąłem z
ulgą. Różowa czupryna wyraźnie odróżniała się na tle czarnych głów spieszących do pracy ludzi. Biegłem,
ignorując jakiekolwiek przepisy ruchu drogowego i ogłuszające
dudnienie serca. Mój oddech stawał się coraz płytszy, ale jeszcze
tylko chwila, jeszcze tylko i...
- Zelo, do
cholery! - Złapałem go za ramię.
Zatrzymał się
gwałtownie. Kilka osób za nami wymamrotało parę przekleństw –
zatarasowaliśmy przejście dla pieszych. Po chwili jednak wyminęli
nas, a tłum naturalnie dostosował się do istnienia przeszkody –
wymijali nas równie swobodnie, jakbyśmy byli stojącymi tam, od
zawsze mijanymi słupami.
Złapałem
chłopaka za rękę i zaciągnąłem w stronę najbliższej ławki.
Posadziłem go, nerwowo przytrzymując, sam usiadłem obok. Zelo
wpatrywał się w czubki swoich wielkich butów. Ewidentnie nie
wiedział co powiedzieć. Gorzej, że ja też nie wiedziałem.
- Nie musisz
czuć się do niczego zobowiązany – oznajmił wreszcie bardzo
cicho. - W końcu już zrezygnowałem z pracy, zresztą mieszkam
daleko i...
- Ale ja czuję
się zobowiązany – wypaliłem. - Jeżeli chcesz, oczywiście.
- Jesteś zły?
- Zły? -
powtórzyłem.
- Że uciekłem.
- Nieustannie wpatrywał się w swoje buty. - I że zmuszam cię do
jakichś idiotycznych deklaracji – mówił coraz ciszej. - W ogóle
za ten cały czas, kiedy za tobą chodziłem. Nie powinienem tego
robić, prawda? Nie chciałeś na początku nawet ze mną rozmawiać,
ale ja za tobą chodziłem.
Zamrugałem. Był absolutnie poważny. Powstrzymałem mimowolny uśmiech i przyklęknąłem przed nim.
Zamrugałem. Był absolutnie poważny. Powstrzymałem mimowolny uśmiech i przyklęknąłem przed nim.
- Cieszę się,
że to robiłeś. Naprawdę. Poprawiałeś mi samopoczucie i tylko
dzięki temu zawędrowaliśmy do mojego mieszkania.
Pokręcił
głową.
- Nie musisz
się tłumaczyć, przywykłem. Poprzednio miałem podobną sytuację
i jakoś przeżyłem, to też przeżyję.
Znowu usiadłem
obok niego i objąłem go ramieniem. Nie miałem pojęcia, co zrobić
ani co powiedzieć. Przez okres naszej znajomości przywykłem do
jego irracjonalnej postawy, ale dlaczego musiał stracić rozsądek
właśnie teraz? Przyciągnąłem go do siebie mocniej. Dwójka
studentów zamiatała śmierci, nawet na nas nie spojrzeli. Ostrożnie
ująłem jego dłoń w swoją i położyłem sobie na kolanie.
Doszedłem do wniosku, że jednak muszę coś powiedzieć.
- Często
analizuję swoje zachowania i wybory, wiesz? Bardzo często. Kiedy
tylko podejmę jakąś decyzję, siadam z papierosem i zastanawiam
się, czy dobrze zrobiłem. W przypadku zwykłych, klarownych
sytuacji takie rozmyślanie zajmuje mi najwyżej kilka minut i bardzo
poprawia humor. Czuję wtedy, że żyję w zgodzie z samym sobą.
Czasami jednak pojawiają się na mojej drodze sytuacje, których nie
potrafię jasno ocenić. Mieszają mi w głowie. Przestaję rozumieć,
o czym tak naprawdę myślę i czego pragnę.
Zamilkłem
nagle. Zelo nie odezwał się, jedynie ścisnął moją dłoń. Skądś
dobiegała skoczna piosenka dla uczniów szkoły podstawowej, flaga
znajdującego się naprzeciwko budynku powiewała dostojnie.
Odetchnąłem głęboko.
- Spotkanie
ciebie, poznawanie ciebie i ogólnie cała ta wczorajszo-dzisiejsza
sytuacja jest jedną z tych niejasnych – kontynuowałem. - Ale to
nie znaczy, że nie cieszę się, że do tego doszło. Właśnie
pomimo tego, że nie rozumiem wielu konsekwencji i czynników tego
wszystkiego, nasza spotkania, przyjaźń i seks mi się podobały, rozumiesz? Jestem
szczęśliwy. Teraz jestem szczęśliwy.
Przeniósł
wzrok z butów na mnie. Nie odzywał się, jedynie patrzył. Wreszcie
na jego twarzy pojawił się nikły, niemal niedostrzegalny uśmiech.
Stopniowo rósł, by w końcu przemienić się w szeroki wyszczerz.
- Zadzwonię do
ciebie – obiecałem. - Spotkamy się ponownie, pójdziemy gdzieś i
pogadamy, dobrze? - Skinął głową. - Mimo wszystko nie chcę, żeby
twoi rodzice zgłosili na policję porwanie.
- Przywykli. -
Wstał, zręcznie wyplątując się z moich ramion.
Wyżebrałem
długopis od przechodnia i zapisałem sobie jego numer na ręce.
Odprowadziłem Zelo na przystanek , nawet na moment nie puszczając
jego dłoni. Kiedy autobus wreszcie przyjechał, pocałowałem go na
pożegnanie. Syk oburzonego mężczyzny w średnim wieku jedynie mnie
rozbawił. Usiadłem na ławce, zapaliłem ostatniego papierosa i
obserwowałem w milczeniu odjeżdżającego chłopaka.
Po niecałych pięciu minutach podniosłem się i ruszyłem do domu szybkim krokiem. Stopniowo wzrastała
ilość samochodów na drodze, na dodatek zaczął padać zimny,
jesienny deszcz. Poza tym musiałem odespać poranny bieg.
***
Dokładnie
sześć godzin później, po przebudzeniu, pomiędzy myciem zębów a
goleniem, coś sobie uświadomiłem. Nieprawdopodobnie głupi i
absurdalny błąd. Niestety, idiotyzm tej sytuacji nie zmniejszał fatalności skutków. Wraz z zalaniem podwórek deszcz
zmył z mojej dłoni jego numer telefonu.
Próbowałem
wszystkiego. W CV podał nieprawdziwy adres, nie znalazłem go na
żadnym z portali społecznościowych ani nawet w książce
telefonicznej. Zniknął.
Kupiona od
bezdomnego gitara czekała na niego w przedpokoju. Tak jak
ja.