Pairing: HunHan, jakieś tam zalążki KaiLu
Ostrzeżenia: przekleństwa, cierpiące Luhany, paskudne Sehuny, czyli w gruncie rzeczy chuja, jeszcze niczego nie ma
Obudziłem się w łóżku. Na dodatek nieswoim. I kompletnie mi nieznanym. Dotąd nigdy nie przypuszczałem, że po pijanemu potrafię przechodzić do rzeczy w takim tempie. Westchnąłem ciężko, przeciągając się. Przynajmniej tyle dobrego, że nie miałem kaca. Wbrew pozorom rzadko się to zdarzało. Moja głowa była równie twarda jak moje serce, więc na miejsce w skali Mohsa nie miałem co liczyć.
Dopiero po kilkunastu sekundach zorientowałem się, że nie tylko nie jestem nagi, to jeszcze ktoś przebrał mnie w jakieś dresy. Czyżbym zaliczył przygodę na jedną noc z Matką Polką? Podniosłem się z łóżka, rozejrzałem po niepokojąco luksusowym pokoju i spanikowałem. Czy to była loża jakiego sułtana-porywacza? Nie, niemożliwe, aż tak dobrze nie było. To może jakiś pomniejszy gangster odkupił mnie na organy?
W szafkach nie było nic. Dosłownie. Żadnych ubrań, bibelotów czy zagubionych skarpetek. Nic nie mogło posłużyć za broń. Ewentualną broń, rzecz jasna. Wcale się nie bałem. I nie miałem żadnej paranoi.
Nieśmiało wychyliłem nos zza drzwi, a gdy nic na mnie nie napadło, wyszedłem na korytarz. Projektant wnętrz się nie przepracował - niemal wszystko było czarno-białe. Zastanawiałem się, kim jest właściciel. Czyżbym przypadkowo przespał się z jakąś szychą?
Wszystkie wątpliwości rozwiały się w chwili, kiedy wszedłem do salonu. Czy to była kara za życzenie mu śmierci? Jaką kurwą była stara matka karma?
Sehun siedział przy szklanym stole, obracając w dłoni jakiś magazyn. Pewnie o modzie, raczej nie czytał innych rzeczy. Choć nie byłem pewien, na ile czasownik "czytał" w tym wypadku pasował do czasopism modowych. Wątpiłem, by było w nich cokolwiek poza zdjęciami.
- Zarzygałeś mi pokój - przywitał się.
Zaczerwieniłem się. Bynajmniej nie z zażenowania. To znaczy jasne, pewnie jakaś cząstka mnie była zawstydzona, ale bez oporów przemieniła się w gniew. Niby powinienem czuć się jak cham okazyjnie zalewający wymiotami mieszkania znajomych, ale byłem zwyczajnie zły. Ton Sehuna był wkurwiający. Jakby mnie obwniał. Zresztą chuj, byłby wkurwiający, gdyby nawet przepełniało go bezgraniczne uwielbienie.
- Myślisz, że jak nie będziesz się odzywał, to zapomnę o romantycznej godzinie ze ścierką, miską i twoimi rzygami?
- Właściwie to mnie to wali - odparłem niezbyt mądrze, lecz niewątpliwie szczerze.
Uniósł brwi.
- Nie zamierzasz mi podziękować?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie.
Zacisnął usta w wąską kreskę. Był blady, pewnie też powstrzymywał wściekłość. To było takie śmieszne, że wydawał się wręcz bardziej wkurwiony ode mnie. Zupełnie jakby to nie on był wszystkiemu winny.
- Dobrze wychowany człowiek by podziękował - wycedził wreszcie.
- Dobrze wychowany człowiek nie próbowałby zajebać swojemu pijanemu ex-chłopakowi.
Skrzywił się, tym razem tego nie ukrył. Wyprostowany, ewidentnie odczuwał dyskomfort. Poczułem jakiś rodzaj irracjonalnej satysfakcji. Kiedy niemalże dramatycznym gestem odłożył magazyn, ledwo powstrzymałem śmiech.
- Nigdy bym cię nie uderzył. - Podniósł się.
Chciałem zakpić, że właśnie wygląda, jakby zamierzał to zrobić, ale... Nie potrafiłem tego powiedzieć. Był poważny, był zajebiście poważny. I mimo wszystko przemoc fizyczna pojawiła się w naszym związku jedynie w dniu zerwania. Z mojej strony.
- Jasne, bo przecież bym ci oddał - zbagatelizowałem asekuracyjnie.
Nie odpowiedział, jedynie stał i na mnie patrzył. Wsadziłem ręce do kieszeni przydużych spodni, w które mnie ubrał, i nerwowo rozejrzałem się po pomieszczeniu. Nie lubiłem nowych miejsc, nie lubiłem nie mieć nic do powiedzenia i jeszcze bardziej nie znosiłem Sehuna. Ze stresu nie potrafiłem rozpocząć rozmowy ani żadnej akcji. A tym bardziej tak śmiałej jak wyjście z mieszkania. Zamknięty krąg.
- Nigdy tutaj nie byłem - zauważyłem wreszcie.
- To moje drugie mieszkanie. - Usiadł ponownie. - Nie dla ciebie.
Skinąłem głową. Podszedłem do starannie zaprojektowanej biblioteczki. Mogłem dać głowę, że Sehun nie przeczytał żadnej z poukładanych według tytułów pozycji. Pewnie nawet ich nie dotknął. Tak jak i reszty rzeczy. Wszystko było lśniące, modne i estetyczne. Sehun na pewno tutaj nie żył - bałaganił tak naturalnie jak i oddychał, a nie uznawał istnienia pomocy domowej. Jeżeli pozwolił komuś sprzątać, nie mógł nazywać tego miejsca domem. Po prostu tutaj spał, czasami jadał i...
- Zabierałeś innych do tego mieszkania, prawda? - Odsunąłem się od książek. - Jak jeszcze byliśmy ze sobą.
Czyli dokładnie tydzień temu.
- Tak.
Parsknąłem żałośnie nieszczerym śmiechem. Spodziewałem się innej odpowiedzi? Nie. Ale i tak zabolało, tym bardziej, że nawet nie starał się tłumaczyć. Byłem gotowy przełknąć wiele kłamstw, naprawdę wiele. W obliczu prawdy potrafiłem jedynie zaciskać zęby, by rozpaczliwie powstrzymać się od płaczu. Tak jak teraz.
- Tak a propos, to nie chcę naszego starego mieszkania - odezwał się nagle, w jego głosie nie dało się usłyszeć nawet odrobiny emocji. - Możesz tam wrócić.
Był takim idiotą. Oczywiście, że nie mogłem.
>>
Leżałem na chłodnej, wilgotnej trawie tuż przed budynkiem uniwersytetu. Nie miałem ochoty uczestniczyć w wykładach, więc wybrałem zajęcia... w terenie. Konkretniej próbowałem zrobić jakieś wartościowe, nadające się do czegoś więcej niż wykasowanie zdjęcie. Nie wychodziło.
Łup!
Miałem wrażenie, że głowa właśnie rozpadła się na kawałki, ochlapując mózgiem wszystkich przechodniów. Nie do końca pewien, czy w tym wypadku mogłem już jęczeć z bólu, czy było to jeszcze niemęskie, złapałem się czaszkę. Grad czy meteoryt? Oto jest pytanie.
A był to jedynie but. Glanopodobny twór, zakończony nadzwyczaj ostrym szpikulcem. Podniosłem głowę. Tym razem nie wytrzymałem i głośno stęknąłem.
- Dziękuję, że go złapałeś.
Łzy napływające do oczu zepsuły nieco odbiór obrazu. Zamrugałem kilkakrotnie, by rozpoznać twarz mówiącego do mnie nieznajomego. Który z kolei aż tak nieznany się nie okazał. Kojarzyłem go - nie zamieniliśmy słowa, ale bez wątpienia znaliśmy się z widzenia. Może przemknął mi na ulicy albo byliśmy razem na któreś z imprez.
Usiadłem z trudem, ręką odpychając jakąkolwiek pomoc. Wolałem nie ufać ludziom miotającym glanami. Ani uważającym "złapania" za synonim "uderzenia".
-"Złapałem"? - powtórzyłem. - Dostałem nim w czubek głowy.
Chłopak był w moim wieku, ewentualnie - ale ewentualnie w ten filmowy, pełen zwrotów akcji sposób - kończył liceum. Brak mundurka oraz emblematu przemawiał jednak na korzyść uniwerka. Przylegający bezrękawnik sugerował ignorującego przepisy czwartorocznego, a przybrudzony jakąś tajemniczą substancją palec bezpośrednio wskazywał na kierunek chemiczny. Doprawdy, mogłem bez trudu konkurować z Sherlockiem Holmesem.
- Kai, drugi rok grafiki komputerowej. - Wyciągnął rękę.
Albo jednak nie.
- Luhan. - Potrząsnąłem nią. - Często rzucasz w ludzi butami?
- Tylko w ładnych. - Wyszczerzył się.
Nie wiedziałem, czy pozwolić policzkom przybrać kolor kwitnących buraków, czy uderzyć głową w pień drzewa.
- Jeżeli wydaje ci się, że dzięki czemuś takiemu nie będę...
- Nie, nie wierzę w cudy - przerwał nonszalancko. - Ale myślę, że impreza dzisiaj mogłaby stanowić już poważną podstawę do zastanowienia się nad wybaczeniem mi.
Otworzyłem usta, nie do końca sprawnie przetwarzając jego słowa. Znowu się uśmiechał, musiałem przyznać, że akurat to robił nieziemsko dobrze. Białe zęby wydawały się wręcz błyszczeć na tle jego ciemnej skóry, fałdy nosowo-wargowe uwydatniały uroczo szeroki nos, a oczy zaciskały się w niemal idealne łuki. Gdyby suszył zęby bez przerwy, pewnie wybaczyłbym mu morderstwo całej rodziny.
Wstał, a ja automatycznie razem z nim. Był wysoki, o pół głowy większy ode mnie. Jasne, w porównaniu do Sehuna może nie wypadał specjalnie atrakcyjnie, ale... Kurwa. Koniec. W porównaniu do Sehuna każdy wypadał atrakcyjnie. Absolutnie każdy. Bo nie mógł być aż takim chujem jak on.
- Skoro aż tak błagasz, nie mogę...
Nie zdążyłem odpowiedzieć - czyjaś niebezpiecznie znajoma ręka zatkała mi usta.
- Co ty właściwie robisz, Jongin? - Sehun, pierdolony, pojawiający się znikąd Sehun właśnie nastawał na moją nietykalność cielesną.
Nie byłem cholerną Bellą Swan, nie zamierzałem dać mu się pomiatać. Szarpnąłem się gwałtownie. Kiedy mimo to nie puścił, wymierzyłem sprawiedliwość kopnięciem w kolano. Tym razem się poddał.
- Spierdalaj - warknąłem wojowniczo.
Kai - jego imienia używał Sehun, nie zamierzałem być taki jak on - parsknął wymownie.
- Chyba nie muszę ci odpowiadać, skoro to nie twoja sprawa. - Wskazał na mnie, prawdopodobnie wyglądającego jak, nie łudźmy się, nastroszona fretka.
Byłem absolutnie przekonany, że Sehun uśmiechnie się z uprzejmym politowaniem i kilkoma jadowitymi słowami zmiecie chłopaka z powierzchni globu. Albo powie coś, co zaboli mnie na tyle, że nie będę wychodził z mieszkania przez kolejny tydzień.
Nie zrobił ani jednej z tych rzeczy.
- Jasne - powiedział bardzo, bardzo powoli, zupełnie jakby analizował wypowiedź Jongina - to nie moja sprawa.
Wsunął palce w rozjaśnione niemal do białego, acz wciąż absurdalnie zadbane włosy, rzucił mi krótkie spojrzenie i odszedł. Po raz pierwszy w życiu za nim nie pobiegłem.
A był to jedynie but. Glanopodobny twór, zakończony nadzwyczaj ostrym szpikulcem. Podniosłem głowę. Tym razem nie wytrzymałem i głośno stęknąłem.
- Dziękuję, że go złapałeś.
Łzy napływające do oczu zepsuły nieco odbiór obrazu. Zamrugałem kilkakrotnie, by rozpoznać twarz mówiącego do mnie nieznajomego. Który z kolei aż tak nieznany się nie okazał. Kojarzyłem go - nie zamieniliśmy słowa, ale bez wątpienia znaliśmy się z widzenia. Może przemknął mi na ulicy albo byliśmy razem na któreś z imprez.
Usiadłem z trudem, ręką odpychając jakąkolwiek pomoc. Wolałem nie ufać ludziom miotającym glanami. Ani uważającym "złapania" za synonim "uderzenia".
-"Złapałem"? - powtórzyłem. - Dostałem nim w czubek głowy.
Chłopak był w moim wieku, ewentualnie - ale ewentualnie w ten filmowy, pełen zwrotów akcji sposób - kończył liceum. Brak mundurka oraz emblematu przemawiał jednak na korzyść uniwerka. Przylegający bezrękawnik sugerował ignorującego przepisy czwartorocznego, a przybrudzony jakąś tajemniczą substancją palec bezpośrednio wskazywał na kierunek chemiczny. Doprawdy, mogłem bez trudu konkurować z Sherlockiem Holmesem.
- Kai, drugi rok grafiki komputerowej. - Wyciągnął rękę.
Albo jednak nie.
- Luhan. - Potrząsnąłem nią. - Często rzucasz w ludzi butami?
- Tylko w ładnych. - Wyszczerzył się.
Nie wiedziałem, czy pozwolić policzkom przybrać kolor kwitnących buraków, czy uderzyć głową w pień drzewa.
- Jeżeli wydaje ci się, że dzięki czemuś takiemu nie będę...
- Nie, nie wierzę w cudy - przerwał nonszalancko. - Ale myślę, że impreza dzisiaj mogłaby stanowić już poważną podstawę do zastanowienia się nad wybaczeniem mi.
Otworzyłem usta, nie do końca sprawnie przetwarzając jego słowa. Znowu się uśmiechał, musiałem przyznać, że akurat to robił nieziemsko dobrze. Białe zęby wydawały się wręcz błyszczeć na tle jego ciemnej skóry, fałdy nosowo-wargowe uwydatniały uroczo szeroki nos, a oczy zaciskały się w niemal idealne łuki. Gdyby suszył zęby bez przerwy, pewnie wybaczyłbym mu morderstwo całej rodziny.
Wstał, a ja automatycznie razem z nim. Był wysoki, o pół głowy większy ode mnie. Jasne, w porównaniu do Sehuna może nie wypadał specjalnie atrakcyjnie, ale... Kurwa. Koniec. W porównaniu do Sehuna każdy wypadał atrakcyjnie. Absolutnie każdy. Bo nie mógł być aż takim chujem jak on.
- Skoro aż tak błagasz, nie mogę...
Nie zdążyłem odpowiedzieć - czyjaś niebezpiecznie znajoma ręka zatkała mi usta.
- Co ty właściwie robisz, Jongin? - Sehun, pierdolony, pojawiający się znikąd Sehun właśnie nastawał na moją nietykalność cielesną.
Nie byłem cholerną Bellą Swan, nie zamierzałem dać mu się pomiatać. Szarpnąłem się gwałtownie. Kiedy mimo to nie puścił, wymierzyłem sprawiedliwość kopnięciem w kolano. Tym razem się poddał.
- Spierdalaj - warknąłem wojowniczo.
Kai - jego imienia używał Sehun, nie zamierzałem być taki jak on - parsknął wymownie.
- Chyba nie muszę ci odpowiadać, skoro to nie twoja sprawa. - Wskazał na mnie, prawdopodobnie wyglądającego jak, nie łudźmy się, nastroszona fretka.
Byłem absolutnie przekonany, że Sehun uśmiechnie się z uprzejmym politowaniem i kilkoma jadowitymi słowami zmiecie chłopaka z powierzchni globu. Albo powie coś, co zaboli mnie na tyle, że nie będę wychodził z mieszkania przez kolejny tydzień.
Nie zrobił ani jednej z tych rzeczy.
- Jasne - powiedział bardzo, bardzo powoli, zupełnie jakby analizował wypowiedź Jongina - to nie moja sprawa.
Wsunął palce w rozjaśnione niemal do białego, acz wciąż absurdalnie zadbane włosy, rzucił mi krótkie spojrzenie i odszedł. Po raz pierwszy w życiu za nim nie pobiegłem.