Tematyka: kpop, yaoi, kryzys w związku, wypadek, pracoholizm zaginięcie
Ostrzeżenia: nieczułość bohaterów na krzywdę innych ludzi
Cudownie. Absolutnie cudownie. Coraz częściej przyłapywałem się na zakładaniu z samym sobą o to, ile jeszcze wytrzymamy.
Byliśmy razem od przeszło czterech lat, najburzliwszych i jednocześnie najlepszych lat mojego życia. Przez ten czas zdążyliśmy się doprowadzić do furii tysiące razy, wyprowadzić co najmniej czterokrotnie, nawet pobić ze skutkiem "szpitalnym". Chae Rin momentami błagała nas, byśmy się rozstali dla własnego dobra. Nigdy jej nie posłuchaliśmy. Byliśmy naćpani, miłością i nienawiścią jednocześnie. Żaden nie potrafił stworzyć normalnego związku, bo żaden w takim nie był. Zawsze ze sobą, zatraceni w spirali przeprosin, bójek i krzyków.
Przynajmniej nie znaliśmy pojęcia "nuda". Albo było wspaniale, albo toczyliśmy bitwę. Mieliśmy zbyt odmienne poglądy, by żyć w zgodzie, i zbyt się kochaliśmy, by wyrzucić nieodwracalnie wyrzucić walizki drugiego na chodnik. Dałbym sobie za to uciąć rękę.
Cóż, w takim razie nie miałbym jej od miesiąca. Przeżywaliśmy najgorszy - i pierwszy tego typu - kryzys. To znaczy ja przeżywałem. Ji Yong był całkowicie wyłączony. Zjawiał się w domu jedynie z obowiązku, notorycznie wyrzucany z pracy przez któregoś z przyjaciół. Byłbym im wdzięczny, gdyby nie to, iż po pocałunku na powitanie, siadał i włączał laptopa. Pracował, nie robiąc chyba nic innego. Jako że cechował się wręcz nieprawdopodobną indolencją, musiałem dbać dosłownie o wszystko. Mogłem oczywiście go zostawić lub zmusić do ogarniania się samemu, lecz raczej by mnie zignorował i dalej pracował, ignorując potrzeby organizmu. Wolałem uniknąć letalnych rozwiązań. Czasami zastanawiałem się, czy on w ogóle oddycha. Przecież to kolejna, niepotrzebna czynność.
Nie potrafiłem jednak wyjść z podziwu nad jego umiejętnością prowadzenia z iPhone'em w dłoni. Co nie zmieniało faktu, że chciałem, by przestał. Dlatego bezpardonowo wyrwałem urządzenie.
- Co, kur...? - wymamrotał, wyrwany z otępienia. Podniósł błędny wzrok. - Oddaj to.
- Nie.
Przez chwilę się nie odzywał. Co się dzieje, czyżby przestał wegetować? Spojrzałem nań z ukosa, niebezpiecznie tracąc zainteresowanie iPhone'em. Spostrzegł to i rzucił się na mnie. Nie byłoby problemu - uniósłbym jedynie wyżej dłoń i obserwował z satysfakcją, jak próbuje dosięgnąć - gdyby nie to, iż znajdowaliśmy się w samochodzie. A Ji Yong właśnie puścił kierownicę.
W amerykańskich filmach skutki danego czynu widoczne są kilka sekund później. Jeżeli bohater, któremu matka zabrania strzelać, raz jedyny, namówiony przez kolegów, strzeli do kaczki, od razu okaże się, iż mateczka właśnie przechodziła obok, zastrzelił jej kaczkę albo widział go podstępnym zły, gotowy donieść o wszystkim rodzicielce protagonisty. W prawdziwym życiu heros zastrzeliłby kaczkę bez najmniejszych problemów, najwyżej targany strachem, a potem wyrzutami sumienia. Inaczej mówiąc, konsekwencje nie powinny pojawiać się natychmiast. "Nie powinny" - słowo klucz. Niestety, logika nawet nie usiłowała zamanifestować obecności w moim życiu.
W momencie, w którym Kwon puścił kierownicę, potrąciliśmy przechodnia.
Samochód gwałtownie zahamował. Ji Yong przeniósł na mnie przerażone spojrzenie, jakby oczekiwał, iż zaraz zareaguję, rozwiążę problem i nikt nie zmusi go do użycia pewnego zbioru komórek nerwowych i synaps. Niestety, okazało się, że nie mogę być gosposią, partnerem i Sherlockiem Holmesem jednocześnie. Tego nie dało się... "rozwiązać".
Wysiadłem z auta, by ocenić skalę prawdopodobieństwa trafienia do więzienia. Odetchnąłem z ulgą. Znajdował się na drodze, nie na pasach ani chodniku. Na dodatek żył, nawet przeklinał pod nosem.
- Może pan wstać? - zapytałem uprzejmie. Boże, jeżeli wgniótł maskę, to będzie musiał za to płacić!
Potrącony podniósł się z trudem. Nie pluł krwią, nie zgiął się w pół, nawet nie jęczał z bólu - wyglądał nawet zdrowiej niż mój facet, który, skądinąd, dalej nie raczył opuścić wozu. Odwróciłem się i skinąłem na niego. Kwon pokręcił głową. Chyba wolał nie uczestniczyć w nadchodzącej kłótni. Poza tym mógłby zostać rozpoznany przez ewentualnych przechodnie - których na szczęście na razie nie spostrzegłem. Darowałem sobie myśl, że nie tylko jego zidentyfikowaliby bez trudu.
Znów skupiłem się na nieuważnym przechodniu, a raczej... na pustym miejscu. Mężczyzna rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawił nawet jakiegokolwiek papierka czy skrawka ubrania. Ok, czyli nie był bezdomny. Szkoda, że uciekł, dostalibyśmy odszkodowanie. Westchnąłem głęboko.
- Zwiał. To w sumie on potrącił nas, nie my jego - parsknąłem, wsiadłszy do auta.
- Czyli to nie moja wina?
- Bynajmniej.
Wyciągnął rękę po leżącego na siedzeniu iPhone'a. Teatralnie przypadkowo przesunąłem urządzenie tak, by znalazło się poza jego zasięgiem. Rozsiadłem się wygodnie, ignorując nienawistne spojrzenia. Nie skomentował, ale po chwili ruszył i gwałtownie zahamował. Omal nie uderzyłem głową w deskę rozdzielczą.
- Co ty odwalasz...? - wymamrotałem.
- Wybacz, to był... "przypadek". - Uśmiechnął się niewinnie.
Zapowiadała się naprawdę długa podróż.
***
Żarówka irytująco migała. Nie mogłem oderwać wzroku. Z jednej strony pragnąłem wreszcie ją wymienić, z drugiej pomagała w przemyśleniach. Co jakiś czas dopadał mnie filozoficzny nastrój, przez co zajmowałem się setką niespecjalnie ważnych dla przeciętnego białkowca rzeczy. Dzisiaj tematem dnia było idiotyczne, acz ciekawe pytanie: Ji Yong jest meronimem czy holonimem naszego związku?
Miałem już całkiem ciekawy wywód na ten temat w głowie, nawet prawie zająłem się spisywaniem, gdy drzwi otworzyły się z hukiem. Od pamiętnej kłótni o prawo własności do iPhone'a, Kwon przestał zajmować się tylko pracą. Czasami pamiętało tym, by śledzić mnie złowrogim wzrokiem. Aktualnym wybuchem ekstrawertyzmu, jakim było głośne zademonstrowanie niezadowolenia i pośpiechu poprzez trzaśnięcie drzwiami, jednak przekroczył pewne granice. Naprawdę przypominał człowieka!
- Mam problem - oświadczył od razu. - Duży. Muszę wziąć dzieciaka. Żona kuzyna zmarła, on załatwia jakieś durnoty i nie ma ktoś się zaopiekować młodym.
- I?
- Mieszkamy razem - przypomniał, zniecierpliwiony. - Musimy się nim zająć.
- My? - Uniosłem brew z udawanym zdziwieniem. - Nie, Ji, to TY musisz go wziąć. Nie mam czasu na opiekowanie się jeszcze jednym dzieckiem.
Otworzył usta i po chwili je zamknął. Wpatrywał się we mnie, nie rozumiał ani słowa. Wstałem i powoli, demonstracyjnie stukając butami, opuściłem pokój. G nawet nie drgnął. Informacja, że tym razem nie pomogę chyba jednak była za szokująca. Nie miałem pojęcia, ile czasu zajmie mu przetrawienie czegoś tak szokująco nowego.
Roześmiałem się gorzko.On naprawdę sądził, iż marzę jeszcze o zostaniu niańką? Nie byłem już naszym związkiem, nim znudzony, raczej zdegustowany i rozżalony. Pomysł zerwania jeszcze nigdy nie wydawał się tak dobry, przynajmniej dopóki nie uświadomiłem sobie o czym myślę. Boże, czy przestałem go kochać?!
Cichy, wibrujący dźwięk telefon natychmiast wybawił mnie od odpowiedzi to pytanie. Chae Rin... Wesoła rozmowa z nią była ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, lecz mimo to odebrałem.
- Witam panią... - zacząłem.
- Seung Hyun... - przerwała mi drżącym, ochrypłym od płaczu głosem. - Dara zniknęła.
Reasumując - kryzys w związku, nadmiar pracy, obcy dzieciak na głowie i zaginiona przyjaciółka. Jak to wszystko się skończy, rozpocznę pisanie autobiografii.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz